Regana ma wąsy. Nie należy się temu dziwić, w końcu jest mężczyzną, tak właśnie, wprawdzie mężczyzną zobowiązanym do zachowania celibatu oraz wstrzemięźliwości na boku, lecz przecież nie oznacza to obowiązku posiadania górnej wargi wyłącznie gołej. Bogu nie jest niemiły włos pod nosem jego sługi w sutannie.
Tak, na dużej scenie Narodowego Starego Teatru, w odświeżająco przez Jana Klatę wyreżyserowanym „Królu Learze” Williama Szekspira - Regana jest Mieczysławem Grąbką, który gra proboszcza z wąsem. Nie chce być inaczej. Ba! Gdyby dekorację wargi Regany dyskrecja cechowała, gdyby to był puszek, gdyby to była kreseczka cienka lub kwadratowy Adolf, a niechby i sum, byle mały – pewnie nikt by nie dostrzegł. Lecz gdzie tam! Wąs Grąbki to nie jest wąs. Wąs Grąbki to gigantyczna ruchoma rzeźba, do której Grąbka jest z łaski doczepiony. To nastroszony jeżozwierz, jako żywo przypominający jeżozwierza pod nosem Franciszka Józefa I, władcy Austro-Węgier – to jeżozwierz w kształcie okalającej usta Grąbki podkowy szczęścia, na krańcach tuż pod brodą przyprószonej bielą, co pasuje do koloratki, a zwłaszcza do lwiej fryzury Grąbki, do tej lekko posiwiałej i niczym jezioro falującej czapki zimowej, nie ściąganej nawet w lipcu. Słowem, u Klaty będąc Mieczysławem Grąbką - Regana jest w istocie cesarzem Franciszkiem Józefem I, który na stare lata został proboszczem parafii wprawdzie niewielkiej, prowincjonalnej, lecz jakże miła Michałowa krząta się po kuchni na plebani! Temu też nie należy się dziwić. Nie należy, a nawet nie sposób. Skoro grany przez Jerzego Grałka Lear jest papieżem – to męska Regana ma wąsy austro-węgierskie, msze niedzielne celebruje, zimą zaś chodzi w wiernej czapce po kolędzie.
Owszem, na kanwie „Króla Leara” Klaty można by się tak bawić jeszcze przez pół dnia. Można by tak kombinować, analizować, lewą stopą za prawe ucho łapać i mozolnie dziergać kilim intelektualnych odkryć, mniej lub bardziej żartownych, mniej lub bardziej poważnych, lecz pustych jednako. Czy mam tworzyć esej o smutku męża Regany, o wielkim smutku, który go nawiedza noc w noc, kiedy w małżeńskim łożu wita go barytonowa zachęta goluteńkiego proboszcza z wąsami: „Chodź, byczku mój, no chodź...” Skoro Goneryla, druga córka Ojca Świętego, która też jest proboszczem – Jackiem Romanowskim mianowicie – ale proboszczem z ogoloną wargą - czy można z tego wyciągnąć wniosek, że w przeciwieństwie do Regany, Goneryla po prostu nie lubi po każdej łyżce zupy pomidorowej z ryżem wysysać językiem ryżu z własnych wąsów? A co z niejakim Edgarem, kolejnym prowincjonalnym proboszczem na tym kabaretowym zjeździe prowincjonalnych proboszczów, czyli co z Krzysztofem Zawadzkim? Czemu jest z nim tak, że kiedy ma opuścić papieską komnatę w Watykanie, gdzie akcja kapie przez godzinę i czterdzieści minut, to zastanawiająco często wychodzi nie przez drzwi, lecz na czworakach do kominka włazi i znika? Od zawsze chciał być kominiarzem, tylko mu się nie udało, a teraz dopadła go nostalgia i dziecięce marzenia realizuje w dostojnej sadzy, przewodem kominowym wędrując na dach i z powrotem?
Tak, można by się podobnie bawić do rana. Można by tak na siłę, jak to mawiają, wysysać miód z kija. Tu i ówdzie da się w gazetach fachowych przeczytać, że trzeba uczyć młodzież reguł nowego nadwiślańskiego teatru, jego poetyki, jego intonacji i strategii intelektualnej, że trzeba młodzież uczyć „czytać” oraz „rozumieć” nowe opowieści nowych Szekspirów. Otóż – jest dokładnie odwrotnie. Wybiła godzina, by uczyć – spokojnego zamykania oczu, zwalniania mózgu nawet z najmniejszego trudu, ocalającego wyłączania się. Trzeba uczyć obojętności na pustkę zupełnie zbędnych, zupełnie pasywnych scenicznych kolorów, kształtów, gestów i nut. Wiele lat temu, kiedy jeszcze nie był zupełnie ociemniały, Jorge Luis Borges zasiadł na widowni londyńskiego teatru, by obejrzeć którąś z tragedii Szekspira. Wspomina, że resztki światła w oczach pozwoliły mu dostrzec jakieś dziwactwa na scenie, kontury jakiejś sztubackiej, napastliwej nowoczesności. Zlepił powieki. Nie wszedł w cały ten pretensjonalny papier. Wspomina, że dzięki temu mógł nie napastowany słuchać Szekspira - a słowa Szekspira są wszystkim. Trzeba powtarzać tę starą lekcję Borgesa. Czas najwyższy.
W cudactwach „Króla Leara” Klaty nie ma „Króla Leara” Szekspira. „Król Lear” Klaty jest papierem. Letniością papieru, płaskością kartki, martwotą kartonu. Nie mówię, że z takiej materii sklecony jest sceniczny świat. Mówię o istocie tego świata. I nie w tym rzecz, iż u Klaty barwy sceniczne, kształty ścian, kostiumy, rekwizyty, gesty i nuty jakoś specjalnie doskwierają oczom, mózgowi i uszom. Nie. Nie ma w nich nic ze skandalu, nie budzą oburzenia, nie obrażają, nie niepokoją, nie zostają w pamięci. Jest w nich – nic. Po prostu – zero. Pastelowe, symetryczne, trochę papuzie, fundamentalnie obojętne – nic. Papier. Papież w odświętnych szatach na tronie taszczonym przez postacie okutane czerwienią. Papier. Inne karmazynowe indywidua wachlujące papieża monstrualnymi wachlarzami z piór gigantycznych, bodaj strusich. Papier. Prowincjonalni proboszczowie, dyskotekowo kolebiący się w rytm jakiegoś młodzieżowego przeboju ostatnich miesięcy. Papier. Podobizny proboszczów przy pomocy kamer rzucane na ścianę nad kominkiem. Papier. Jeden proboszcz w kominku, drugi proboszcz z wąsami, trzeci proboszcz bez wąsów, czwarty proboszcz wpierw w przeciwsłonecznych okularach, później zaś już bez przeciwsłonecznych okularów. Papier. Zakuwanie w dyby przy pomocy srebrzystych baloników wprost z odpustu wiejskiego. Papier. Wciskanie papieża w inwalidzki wózek. Papier. Siłowe kładzenie papieża na szpitalnym łóżku, które ma zdalnie sterowane legowisko. Papier. Gigantyczne, przeźroczyste pudło, chyba z jakichś plastikowych płyt, zjeżdża z sufitu i zamyka w sobie na chwilę papieża i kilku proboszczów, albo może samego papieża, diabli wiedzą, kto by to pamiętał, kto i po co, czyli – obojętne. Nie ważne, kto jest, a kogo w pudle nie ma, bo i tak wszystko – papier. I coś jeszcze. W wolnych chwilach proboszczowie mówią Szekspira.
Mówią? Szekspira? Frazy „Króla Leara” mówią? Nie, proboszczowie głoszą, oznajmiają słowa Szekspira, które przez to właśnie – znikają, obracając się w puste papierowe futerały. Gra tu ktoś coś? Nie, tu się gra, że się peroruje. Lecz to nie wszystko, nie całe fiasko słów. Otóż, proboszczowie nie recytują, a REEECYYYTUUUJĄĄĄ, gdyż właśnie tak sztucznie, balonowo i w efekcie doskonale fałszywie się brzmi, gdy głos przepuszczany jest przez pogłosowe mikrofony. To jest całe fiasko słów. Czy już do tego w Narodowym Starym Teatrze doszło, że jak się aktora nie podeprze głośnikiem o wysokiej mocy – to biedak brzmi na scenie niczym ryba w akwarium, z katatonicznym wyrazem oczu łykająca zielonkawą wodę? I co dalej? Jak odległy lub jak bliski jest wieczór, od którego trzeba będzie arcymistrzom żywego słowa wieczór w wieczór montować na grzbietach wspomagające roboty, bo bez tego nie ruszą w widoczny sposób ni ręką, ni nogą? Kiedy planujesz, rewolucyjna dyrekcjo, przepoczwarzyć Narodowy Stary Teatr w Narodowy Przytułek Dla Aktorów Specjalnej Troski?
Cóż począć, jednak trzeba na bok odstawić starą lekcję Borgesa. Gdyż na „Królu Learze” Klaty zamknięcie oczu nie ocala „Króla Leara”. Ciemność nie powoduje, że brzmieć zaczyna Szekspir, jego nieskończoność, jego brak litości. Gdy się w Starym zamknie oczy, „Król Lear” dalej jest „Królem Papierem”. Niczym więcej. Jedyną więc szansą ocalenia dla siebie „Króla Leara” jest – zostać w domu, przeczytać go w ciszy, podnieść głowę i poczuć, co nieuchronne. Że jest się chwilową kropką.
Paweł Głowacki