Weźmy cokolwiek, coś z literatury, na przykład wiersz. Niech będzie „Bema pamięci żałobny – rapsod”. „Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz,/ Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan? -/ Miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan,/ Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz”. Tak powiada Cyprian Kamil Norwid w prologu, a dalej nie jest lżej. Elegijny ołów, ciemność, ból, strach i rozpacz niczym towot. Do końca tak. Ołów? Ciemność? Ból? Strach? Rozpacz? Naprawdę? Nie do końca. To zależy, jaki aktor „Bema pamięci żałobny – rapsod” mówi na głos. Jaki aktor, w jakim nastroju oraz w jakim celu. Nie wymaga wielkiego wysiłku wyobrazić sobie recytację, w trakcie której już przy słowie „złamawszy” widownia dusić się ze śmiechu zaczyna i do finału występu nie przestaje.
Rzecz jasna – bywa też odwrotnie. Jeśli aktorzy są w miarę sprawni – w stu przypadkach na sto „Fraszki” Jana Kochanowskiego lub „Figliki” Mikołaja Reja są w mocy zaserwować tak, że do cna zrozpaczony słuchacz szuka gałęzi i sznura, bo dalej żyć nie sposób. A egzaminy wstępne na wydziały aktorskie? „Widzimy, że ma pan w zestawie monolog Papkina o krokodylu... Mam... To proszę go powiedzieć jak chory na serce, na raka trzustki i zżerany przez gangrenę, umierający z głodu pod mostem kloszard dwustuletni...”. I recytuje tak kandydat. I się dostaje. Co tam zresztą aktorstwo, teatr! Kto nie zna smyczkowej kapeli, która żarty sobie robi z klasycznych kawałków? Ile jest filmów, co przedrzeźniają inne filmy? Jak wielu malarzy coś zabawnego domalowało do obrazów kolegów po fachu? Kto zliczy literackie parodie? Tak, wielka, zaprawdę kolosalna jest tradycja robienia sobie jaj ze starych dzieł sztuki. A im dzieło potężniejsze - tym dzielniejsze są jajca i wzrasta szacunek do jajec, albowiem odwaga wymaga szacunku wielkiego. Antoni Czechow jest artystą potężnym, jednym z najpotężniejszych. I co?
Czytając „Płatonowa” Antoniego Czechowa, reżyser Konstantin Bogomołow czytał jedynie litery, być może nawet same tylko samogłoski. Jak by rzekł klasyk: Wiem, że to mało, lecz niestety bywa, iż jest to wszystko. Nie na tym koniec jednak. Literki te Bogomołow przeczytał tak, jak by to były deski. Na dobrą sprawę – trudno mu się dziwić. Kiedy człowiek czyta cokolwiek, zwłaszcza z pewnej odległości oraz przez mętne szkiełko, lub okiem lekko zamglonym po wczorajszym – literki w linijce rzeczywiście przypominają szarą krawędź deski. No i to w sumie już wszystko. Taki jest w Narodowym Starym Teatrze „Płatonow” Antoniego Czechowa, grany na Scenie Kameralnej im. Jerzego Jarockiego, na której kiedyś, dawno temu... O czym ja chcę gadać? O wyreżyserowanym przez Jarockiego na tej scenie „Wiśniowym sadzie”, który wciąż, choć go już nie ma, jest „Wiśniowym sadem” potężnym jak „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa? Roznostalgiczniłem się pensjonarsko? Dajmy spokój, wróćmy do drewna liter. Otóż: „Proszę podawać tekst tak, jak byście podawali deski!”. Coś takiego Bogomołow musiał rzec do aktorów. No to podawali.
Dowolną wypowiedź z „Płatonowa” wybieram. „Z zachwytu piją wszyscy! Byłbym generałem! A ty zamilcz, proszę cię! Zupełnie jak twoja matka! Jak Boga kocham! Twoja matka, niekiedy, dzień i noc, dzień i noc... To nie tak, tamto nie tak... Co to ja chciałem? Aha! Jak dwie krople wody... Zupełnie jak twoja matka nieboszczka... I oczka te same, i włoski... I chód też miała taki, jak gąska...” Tak u Czechowa faluje rozpacz Tryleckiego, nicowana jego pamięcią kulawą – od wykrzykników, do trzech kropek; od wrzasku, po szept; od taniej ironii, do bezdennej bezsilności. A teraz wsłuchajcie się w to samo u Bogomołowa.
„zzachwtupijąwszyscybyłbymgenerałematyzamilczproszęcięzupełniejaktwojamatkajakbogakochamtwojamatkaniekiedydzieńinocdzieńinoctonietaktamtonietakcotojachciałemahajakdziwkroplewodyzupełniejaktwojamatkanieboszczkaioczkatesameiwłoskiichódteżmiałatakijakgąska”
Czyż nie jest to deska? A właściwie stosik czterech desek, ułożonych jedna na drugiej, widzianych z boku? 90, jeśli nie 95 procent tekstu jest u Bogomołowa właśnie tak podawanych. Morderczo monotonnie, płasko, równo, na jednym wydechu. Artyści mówią tak, jak się klepie pacierze lub stare refreny – poza świadomością, automatycznie, w rytmie bardzo sennego karabinu maszynowego, gdyby karabiny maszynowe znały sen, jak manekiny, gdyby manekiny umiały gadać. Właściwie tyleż mówią, co, by tak rzec, są mówieni przez drewno. Nieszczęśni tragarze desek, tak bardzo nieszczęśni, że to deski ich niosą, diabli wiedzą dokąd. No właśnie: dokąd? Do czego prowadzi ten kabaret, w którym aktorzy grają, że nie umieją mówić po ludzku? Skoro da się publice fraszkę Kochanowskiego podać tak, że się publika wiesza z rozpaczy, to i można zrobić z „Płatonowa” Antoniego Czechowa magazyn desek przy tartaku „Sęk & bracia”. Owszem, można. Ale też nie można nie powtórzyć starego pytania legendarnego rektora krakowskiej PWST. Jest ono proste. „Można. Ino po co?”
W pierwszym akcie – w tych 5 procentach tekstu, co nie uległ całkowitemu „zdeskowieniu” - była nadzieja na odpowiedź. Były sygnały, że 95 procent zdań zmienionych w deski to jest potworność dzień w dzień powracającej retoryki marności, którą dzień w dzień od rana powtarza prowincjonalny plankton ludzki. Te same formuły, te same intonacje, te same tematy – a wszystko strupieszałe od zawsze. Były sygnały, że Bogomołow zmienia życie bohaterów w drewno bełkotu, by później pokazać, jak się spod tych desek, nieuchronnych przecież, ból wydobywa, kiedy coś człowieka sparzy, fatalna miłość choćby, lub samotność wyjątkowo nagła. Tak, były w pierwszym akcie takie niemrawe, bo niemrawe, lecz jednak sygnały. Lecz nastał drugi.
Akt drugi to jest już zupełny Flip i Flap w firmie „Sęk & bracia”. Przypomina się słynna fraza z „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora: „Palec palca palcem palca”. W Kameralnym natomiast: „Deska deskę deską deska”, cokolwiek czynność „deskania” znaczy. Komedia slapstickowa, tyle że w pełni dźwiękowa. Tak slapstickowa, że nawet kosz na śmieci zaczyna mówić. Pokrywą rusza niczym wargą i żarówki na pokrywie mu świecą jak oczy śmiertelnie zakochanej damy. Problem w tym, że jest to wszystko już boleśnie nużące. No bo ileż można? Kiedy aktorzy gadają deski, to znaczy grają, że nie umieją mówić z sensem – jest to, nie ukrywam, zabawne. Lecz tylko przez pierwsze 10 minut. Przez następne 10 – jedynie śladowo. A co z resztą, z ogromem minut aż 160? Jakim cudem ma nie nudzić jeden sceniczny numer, na którym reżyser jedzie przez godziny 3? Nie istnieje cud taki. Jest więc tak nużąco, że numer drugi – zamiana płci – przestaje drażnić, zachęcać do żarcików. U Bogomołowa mężczyźni grają kobiety, a kobiety mężczyzn. Niech i tak będzie, skoro tak być musi. Powtórzę jednak: „Ino po co?”
Ano po to. W zapowiedziach premiery czytam: „Aktorzy zagrają postacie kobiece, a aktorki – męskie. Nie jest to jednak próba parodii – zastrzega reżyser. – To szansa wyzwolenia się z płci, jako ciężaru w poszukiwaniu istoty ludzkiej psychologii, aby spojrzeć na postać poza kontekstem kultury, narodu, czasu i nawet płci”. Ciekawie powiedziane, tylko że jest mały kłopot, logiczny mianowicie. Otóż, kiedy zamieni się kobietę na mężczyznę, i mężczyznę na kobietę, to niestety dalej nie da się spojrzeć na postać poza kontekstem płci, bo płeć nie znika przecież, jest jej tyle, ile było, jeno na odwrót. Inaczej – gdy jest postać, to jest i płeć. Gdy się pragnie na postać spojrzeć w teatrze „poza kontekstem kultury, narodu, czasu i nawet płci” – jedynym wyjściem jest wyeliminować postać. To znaczy pozwolić, by postacią stało się coś, co nie jest postacią. Bogomołow był blisko! Myślę o doskonale bezpłciowym koszu na śmieci jako postaci gadającej! Gdyby tak Bogomołow poszedł „za ciosem”, zrezygnował z aktorów i naznaczył elokwencją inne bezpłciowe sprzęty sceniczne: dwudrzwiową szafę, kredens, kuchenkę gazową, tapczan, poduszkę, stół, fotele oraz krzesła – osiągnąłby cel. By tak rzec, osiadłby w niebie bezkontekstowości. No i wszystkim byłoby chyba lżej. Zwłaszcza aktorom.