Zawsze uważałem, że istnieje dobra i zła literatura. Zwrot literatura zaangażowana kojarzy mi się z określeniem jeździectwo protestanckie.
Borges
Przed-przedstawienia teatralne zaczynają być z wolna ciekawsze niż przedstawienia same, intensywniej intrygujące są i paradoksalnie - bardziej konieczne. To było nieuchronne, gdyż same seanse – cóż dziś mogą? Przed-przedstawienia... Jednak inaczej trzeba powiedzieć. Nie przed-, a obok-przedstawienia. Obok-przedstawienia zawsze ramię w ramię z przedstawieniami. Albo tuż za ich plecami, bądź nad nimi, lub jak dywan, lecz niezmiennie bliziuteńko. Obok-przedstawienia czasem w radiu lub telewizji emitowane, z reguły jednak drukowane w formie wywiadów, spowiedzi, wyznań oraz innych monologów twórców przedstawień, tudzież krytyków. Wspomagające, podpierające, kojące, krzepiące, nade wszystko zaś – wyjaśniające. Tak właśnie – tłumaczące, o co chodzi. Obok-przedstawienia niczym sanitariuszki dzielne, zawsze gotowe ulżyć gruntownie skołowanemu widzowi - a przez to i samemu dziełu - jodyną dogłębnej analizy, filozoficznym bandażem, plastrem ważkich tez, mozolnie wykonaną chałupniczymi sposobami pigułką sensu, oczywiście nowoczesnego, a także pastylką przesłania społecznie zaangażowanego. Gdyby nie te sanitariuszki wierne, na które reżyser zawsze może liczyć (zwłaszcza, gdy sam przeistacza się w wywiadach w osobistą swą sanitariuszkę), gdyby nie te bezprzykładnie uparte majsterkowiczki idei – jak kiepsko by ze mną było dziś, po premierze „Płatonowa” w Narodowym Starym Teatrze?
W seansie tym naraz zjeżdża z sufitu, na linach zawieszony, metalowy dzban, lśniący i migający światełkami, dzban albo waza. „Latający samowar!!! I mruga!!!”. Tak szepnąłem w zachwycie do widza po mojej prawej. I gdybym później nie przeczytał krótkiego, acz fundamentalnego, na internetowej stronie teatru ujawnionego, obok-przedstawienia – do dziś tkwiłbym w błędzie. „Sztuki Czechowa, odbierane jako przeczucie katastrofy, opowiadają o katastrofie już dokonanej. O stracie podobnej do utraty kontaktu z Ziemią przez statek kosmiczny. Powrót jest niemożliwy. I celu brak. Jest tylko bezsensowny lot w kosmosie”. Taką ideę skonstruowała sanitariuszka! Wprawdzie nie jest jasne, czy wpierw powstała koncepcja „Płatonowa” jako beznadziejnego lotu kosmicznego, więc był mus podparcia tej koncepcji widokiem rakiety na linach, czy też najpierw urodził się pomysł mrugającej rakiety, który należało wyjaśnić „Płatonowem” na orbicie – nie jest jasne, co było pierwsze, lecz nie mam o to pretensji. Grunt, że mam już jasność. To na linach - to nie fruwający samowar, który mruga! To bulwiasta rakieta, sunąca donikąd, migająca światełkami na pożegnanie! A uszy? Co ze spiczastymi uszami Elfa, z którymi „Płatonowie” paraduje jedna z aktorek?... Trzeba w tym miejscu przerwać.
Muszę urwać wyliczankę, gdyż potwornie długa ona jest. I, rzecz jasna, nie tylko „Płatonowa” w Starym dotyczy. I z każdym, no, może z co drugim polskim wieczorem premierowym – coraz dłuższa się staje. Ile istnieje dziś przedstawień, co same nic już nie mogą? Jak wiele jest w nich scen zupełnie bezradnych, które – jeśli o ich sens chodzi - nie poradzą sobie bez troski obok-przedstawień, bez pomocy dzielnie majstrujących sanitariuszek? Czy da się dziś ogarnąć sceniczne cudotwórstwo, te jak obuchem w głowę pomysły zdumiewające, zatykające dech wizje, koncepcje i znaki, wszystkie te Filipki wyskakujące z konopi, których to Filipków dziwaczność można porównać chyba tylko z porażającą dziwacznością Księgi Rekordów Guinessa? Najwięcej słomek do napojów, włożonych w usta. Najwięcej butelek na kapsle, otwartych czołem. Największy samolot zjedzony przez człowieka. Albo: najszybsza muszla klozetowa. I jeszcze: tryśnięcie mlekiem z oka na największą odległość. Czy pomiędzy tymi rewelacjami a rewelacjami naszych scen rzeczywiście otwiera się przepaść?
W Teatrze Śląskim w Katowicach Radosław Rychcik wyreżyserował „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. To cieszy. Tyle że akcja dzieje się nie w Bronowicach pod Krakowem, tylko w Irlandii Północnej, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, bodaj w jakimś pubie w Belfaście. Poeta to Seamus Heaney, Rachela ma na imię Jenny i jest przywódczynią organizacji terrorystycznej, Nos to sparaliżowany weteran wojenny Eamonn, Czepiec zaś zmienił się w Brendona, i tak dalej. A w finale wybrzmiewa gospelowe alleluja i szkocka whisky wędruje z rąk do rąk. Czepiec chlejący „Jamesona” on the rocks – to musi być mocna rzecz. Tak mocna, że czym prędzej szukam jakiegoś obok-przedstawienia, szukam, znajduję, czytam – i mam jasność. Oto Rychcik, chwilowo jako swoja prywatna sanitariuszka-majsterkowiczka, tłumaczy w wywiadzie, że przestudiował książkę Aleksandry Łojek „Belfast. 99 ścian pokoju” – i mu się kłopoty Irlandzkiej Armii Republikańskiej skojarzyły z wiadomymi dzięki Wyspiańskiemu kłopotami w Bronowicach. No bo w Bronowicach niesnaski pomiędzy chłopstwem a inteligencja krakowską, a w Belfaście niesnaski pomiędzy protestantami i katolikami. U nas i u nich – niesnaski! Belfast i Bronowice, Bronowice i Belfast. To i to – na B! Wszystko jasne, wszystko się zgadza, wszystko pasuje! Kurtyna w górę!
Tak, to i to - na B. W tej prostocie tkwi geniusz obok-przedstawień. Porzućmy B, przejdźmy na W. Poszperajmy, podłubmy, wydłubmy i zmajstrujmy dla mocno w bóle Irlandii Północnej zaangażowanego „Wesela” Rychcika wytłumaczenie nieuchronne i nie do obalenia. Otóż – o czym traktuje, tak najogólniej rzecz ujmując, „Wesele” Wyspiańskiego? O weselu. Czy jest na świecie kraina, gdzie nie działa rytuał wesela? Nie ma. Wniosek? „Wesele” Wyspiańskiego opowiada o całym globie. Sprawdziło się w Belfaście, a potencjalnie może być weselem chińskim, mongolskim, japońskim, izraelskim, tybetańskim, ruskim, a nawet eskimoskim. Zadziała też w Afryce oraz w dżungli amazońskiej.
Najogólniej rzecz ujmując... Tak, sedno skuteczności obok-przedstawień tkwi w ich prostocie uogólnienia. Im większe jest ono – tym więcej w teatrze zdziałać można, bo tym więcej można wytłumaczyć. Na dobrą sprawę - wielka, rozrastająca się, fascynująca, wsysająca, intrygująca o wiele mocniej, aniżeli przedstawienia same, machina obok-przedstawień jest dziś w stanie wyjaśnić wszystko, nawet, a może głównie to, co niewyjaśnialne. Gadana lub drukowana armia sanitariuszek jest w stanie ocalić każde przedstawienie. Sanitariuszki dobrze wiedzą, że trzeba szukać, by znaleźć. Znają te oto prawdy odwieczne. Szperajcie, a wyszperacie. Dłubcie, a wydłubiecie. Majsterkujcie, a zmajstrujecie. Tak czyńcie, a wygracie.
Wygrywa się dzięki pasji śnienia kuriozalnych koncepcji i dzięki uporowi w ich ucieleśnianiu. Jak mistrzowie z Księgi Rekordów Guinessa. W 2004 roku Ilker Yilmaz, nadzwyczajnie twórczy Turek, wlał sobie do nosa mleko, a następnie przez oko trysnął nim na odległość 279,5 metra. Do dziś nikt go nie pokonał. Skonstruowaną przez siebie muszlą klozetową artysta Colin Furze osiągnął prędkość 88,5 km/h, a co najsmakowitsze – w czasie jazdy śmiało można było z niej korzystać, gdyż spłuczka działała bez zarzutu. Na zdjęciu uwieczniającym chwilę bicia rekordu widać Colina Furze, jak z opuszczonymi portkami siedzi na sedesie i uśmiecha się szeroko, zaś papier z rozwiniętej rolki łopoce na wietrze, niczym siwy warkocz.
Jaki jest sens tych przedstawień wstrząsających? Niestety, one wciąż nie doczekały się swoich obok-przedstawień. A szkoda. Z przyjemnością bym poczytał.
***
Paweł Głowacki/mc