Odległy zimowy poranek

Ostatnia aktualizacja: 07.01.2016 16:05
Wystarczyło wysłuchać pieśni o miłości do pomidorów, by choć przez chwil kilka nie było tak dogłębnie szaro. Nie mówię o tanim procederze pocieszania poezją, o pokrzepianiu serc teatrem heroicznym. Mówię o świetnej Jeremiego Przybory lekcji obojętności dla tandety.
Jeremi Przybora w Studiu Polskiego Radia przy ulicy Myśliwieckiej w 1948 r.
Jeremi Przybora w Studiu Polskiego Radia przy ulicy Myśliwieckiej w 1948 r.Foto: PAP/Stanisław Dąbrowiecki

Wiesz, chybabym wolał, żeby tam już niczego nie było. Żeby był tylko spokój.

Jeremi Przybora

Był wielki śnieg. Sypać musiało potwornie, bezlitośnie, całą noc. Sypało gęsto i mróz musiał trzymać od tygodni, bo inaczej biel by spłynęła migiem. Były takie zimy. Nie to, co dziś. Kiedyś były. Kiedy? Były takie śniegi, że przez kilka miesięcy, od świtu do nocy kraj cały nie był brzydki, albo nie tak bardzo jak w lipcu bądź maju. Nie było widać, że żyć nie sposób. Można było zapomnieć, że patrzeć się nie da. Oczy odpoczywały do wiosny. Z końcem lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia? I dalej, w latach sześćdziesiątych? Jedno pewne: w taką zimę Jeremi Przybora miał dokądś pojechać o poranku. Niech będzie, że zdarzyło się to którejś zimy wspomnianych lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych. Nie sądzę, by posiadał łopatę, szuflę jakąś, grabie lub choćby deskę. Sądzę, że po prostu łapami zaczął odśnieżać samochód, łapami w rękawiczkach, szalikiem i może jeszcze czapką. Wpierw zsuwał białą górę z dachu, później z szyb, z klapy przedniej i z klapy bagażnika. Dalej - uwolnił boczne lusterka i koła, w finale zaś zniwelował śnieżny masyw przed przednim zderzakiem, bo gdyby nie, to by się na amen zakopał po ruszeniu. Spojrzał i odetchnął. Mógł jechać. Tak. I zapewne by pojechał, gdyby nie mała niezręczność. Odśnieżył nie swój samochód. Zmarkotniał. Co było dalej? O tym później. Jest inne pytanie. O zmierzchu dnia poprzedniego, albo nocą – co Jeremi Przybora napisał? Którą piosenkę dla „Kabaretu Starszych Panów”? Którą piosenkę, który dialog, który monolog? Raczej nie da się obronić przypuszczenia, że nie pisał w ogóle.

Gdyby żył... Jedną ze swoich starych opowieści klasyk felietonu otwiera jakoś tak: Gdyby stary Kubica żył, miałby dziś 150 lat, czyli i tak już by nie żył. Otóż – gdyby Jeremi Przybora żył, miałby dziś 100 lat i wciąż nic by nie ważył, tak jak nic nie ważył, kiedy żył. Na jego setne urodziny krakowski Znak wydał pierwszy tom jego „Dzieł (niemal) wszystkich”. Tom? To nie jest tom. To zielony kolos wielkiego formatu, gigant w twardych okładkach, tysiąc stronic, tak właśnie, tysiąc i jeszcze sto z groszami. To cztery potężne rozdziały: „Teatr Eterek”, „Kabaret Starszych Panów” plus „Kabaret jeszcze Starszych Panów”, „Listy z podróży”, „Słuchowiska”. To waży dwa, kto wie, czy nie trzy kilogramy. Otwieram w ciemno, czytam cokolwiek, stronę, trzy, pięć. Nie dwa ani trzy kilogramy, lecz najwyżej tyle, ile waży jedna z licznych ciem, co na zielonej okładce latają wokół głowy Jeremiego Przybory, który ze starej fotografii komukolwiek patrzy prosto w oczy, uśmiechając się cienko tak, że cieniej nie sposób. Jego teatr nic nie ważył. Koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, lata sześćdziesiąte... Nie szło patrzeć, oczy gniły, wszystko trzeba było zmienić, trzeba było naprawiać, a najlepiej zabić system, trzeba było reperować instytucje, gospodarkę, mentalność, krajobrazy, barwy, kształty, trzeba było poważnie podumać o samobójstwie, bo ileż można było żyć z pasztetową, barchanową bielizną oraz ortalionem w kolorze płodów ziemi – a wieczorami teatr Przybory wypływał z ekranów czarno-białych skrzyń telewizoropodobnych i jak każda opowieść doskonała, każda finezyjna fuzja liryki i uśmiechu najcieńszego - wsuwał się lekko w żyły i na podniebienia tych, co już nie mogli patrzeć przez okno, czyli w żyły i na podniebienia wszystkich. Czemu tak?

Strona 475, „Smuteczek. Wieczór VI”. Pan A i Pan B (Jerzy Wasowski i Przybora) zapewne tacy, jak zawsze – jak by ulepieni byli tylko ze smaku doskonałego. Delikatnie rozmawiają o goryczkach miłości. A dwie strony dalej pewna krucha szara samotność (Wiesław Michnikowski nią był) śpiewa sławetną spowiedź nie do zapomnienia – drobiazg o swojej mięcie do pomidorów i o żalu jesiennym i zimowym. Głupotą by było nie przywołać refrenu.

„Addio, pomidory!/ Addio, ulubione!/ Słoneczka zachodzące/ za mój zimowy stół!/ Nadchodzą znów wieczory/ sałatki nie jedzonej,/ tęsknoty dojmującej/ i łzy, przełkniętej w pół.../ To cóż, że jeść ja będę zupy i tomaty,/ gdy pomnę wciąż wasz świeży miąższ,/ w te witaminy przebogaty!/ Addio, pomidory!/ Addio, utracone!/ Przez długie, złe miesiące/ wasz zapach będę czuł!”

Który to był rok, gdy szara krucha samotność pierwszy raz odśpiewała tę spowiedź miłosną? Jeden z tych, w których nie dało się patrzeć przez okno. I nie dało się też nie odprawiać rytuału oglądania „Kabaretu Starszych Panów”. Powtórzę: czemu tak? Czemu, gdy kraj trzeba było fundamentalnie reperować, ratować nawet, ludzkość polskojęzyczna wręcz „żarła” alabastrową finezję Przybory? Albowiem teatr ten doskonały nigdy nie zabierał się za reperowanie niczego przy użyciu sztuki swojej, nie grzązł w ważkiej społecznie publicystyce, nie wymachiwał szabelką doraźności, słowem – nie wojował. On jedynie dotykał delikatnie, czule i ciepło uszy, oczy i mózgi. Tyle wystarczało. „Łza przełknięta w pół” – wystarczyło ten okruch rozsmarować na podniebieniu i zapamiętać jego smak, aby, jak rzekł poeta, „skrzywić się” na dochodzący zza okna klekot „retoryki nazbyt parcianej”, brzdęk „łańcucha tautologii”, łomot „pojęć jak cepy” i zgrzyt „składni pozbawionej urody koniunktiwu”. Wystarczyło wysłuchać pieśni o miłości do pomidorów, by choć przez chwil kilka nie było tak dogłębnie szaro. Nie mówię o tanim procederze pocieszania poezją, o pokrzepianiu serc teatrem heroicznym. Mówię o świetnej Jeremiego Przybory lekcji obojętności dla tandety. Lekcji spokoju prawie tak doskonałego jak ten, o którym Starszy Pan marzył, że go spotka – tam.

Co wydarzyło się dalej tamtego fatalnego poranka, gdy Przybora zobaczył, że odśnieżył obcy samochód? To, co nieuchronne. Na powrót zasypał pojazd śniegiem, żeby wszystko było jak przedtem. Bo gdy ktoś pisze, gdy ktoś tworzy teatr, ale poważny teatr, ten wie, że nie należy ingerować w rzeczywistość, zwłaszcza ingerować topornie. Nigdy. Nawet wtedy, gdy chwilowo się nie pisze, tylko odśnieża.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Popielniczka Antoniego Czechowa

Ostatnia aktualizacja: 09.12.2015 15:29
Był ukochanej „Ważności” wierny tak, że kiedy umarł, ale armia jednak powołała go ponownie – stawił się! Tak! Stawił się i został! Używano go w roli niesłychanie Ważnej ośki w taborach. I było to sedno szczęścia Hipolita w życiu jego wiecznym, amen.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Jaka odpowiedź? Jakie pytanie?

Ostatnia aktualizacja: 17.12.2015 11:56
Wszystko to się zapętla i krąży niby kot lub wąż ze swym ogonem w pysku, koło na biodrach dziewczynki, albo w „Dniu świstaka” garść banalnych zdarzeń jednego dnia z życia byle kogo.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Firma "Sęk & bracia"

Ostatnia aktualizacja: 24.12.2015 11:49
Gdy się pragnie na postać spojrzeć w teatrze „poza kontekstem kultury, narodu, czasu i nawet płci” – jedynym wyjściem jest wyeliminować postać. To znaczy pozwolić, by postacią stało się coś, co nie jest postacią. Bogomołow był blisko!
rozwiń zwiń
Czytaj także

Stare kłamstwo fakira

Ostatnia aktualizacja: 30.12.2015 16:11
Chcę, by ktoś wreszcie odpowiedział mi na banalne pytanie, pytanie stare bardzo, stare jak teatr, przytoczone kiedyś przez Gustawa Holoubka. Po co mam iść do teatru, by zobaczyć, jak żyję, skoro - tak się jakoś złożyło - o wiele lepiej i głębiej niż teatr wiem, jak żyję?
rozwiń zwiń