Róża jest różą, jest różą, jest różą
Gertrude Stein
Powtórzyli. 8 grudnia o 13.00, kolejny raz. Powtórzyli scenę wyjścia, która rok temu, o tej samej godzinie tego samego dnia miesiąca też była powtórzeniem. Więc jak wtedy - przez te same wrota kolejny raz wyszli, by się zatrzymać. Z tej samej ciemnej sieni tej samej kamienicy na tę sama ulicę, lecz wolniej. Trochę wolniej, ostrożniejszym krokiem, bardziej niepewnym. Bo da się powtórzyć, lecz nie ma powtórzeń doskonałych. Nie ma, bo istnieje czas.
Twarz koloru starych kartek. Albo stron kruszejących książek, z których w „Umarłej klasie” Sprzątaczka-Śmierć przez długie lata, na stu, tysiącu scenach, piramidę wciąż od nowa budowała na pierwszej ławce, strzepując kurz z okładek, nieczytelnych czcionek, spłowiałych kolorów. Twarz bez ruchu. Jak powtórzenie maski wyrzeźbionej z piaskowca, lub wyciętej z głowy jednego z manekinów, zaludniających „Wielopole, Wielopole”, albo z deski, przypominającej tę w „Powrocie Odysa” wiszącą pod sufitem. Taka twarz. Twarz z której epoki? I z jak odległego czasu pochodzi ten kapelusz w odcieniu gliny, o miękkim rondzie opadającym na oczy jak ze szkła, na uszy i kark nad plecami w kabłąk? A szmata na ramionach - strzęp do ziemi - związany w pasie żałosną taśmą, ta resztka płaszcza, co kiedyś była elegancją głębokiego brązu, porównywalną z elegancją głębokiego brązu płaszcza człowieka znikąd, który w „Ulissesie” błąka się po Dublinie, nie zamieniając ze światem ni słowa, lecz budząc lęk świata, gdyż wszyscy go widzą, ale nikt go nie zna? A buty, co na uchwycenie ich zmęczenia nie ma słów? Gdzie ich początek w czasie? Taki on – Wieczny Wędrowiec. On i dwóch za nim, dwóch całkiem jak on – spoza czasu. Dwaj Żydzi, prawie identyczni, jak by powtórzony jeden, dwie krople skóry. Chasydzi o twarzach nieruchomych, w odcieniu trupich kartek. W nigdy nie zdejmowanych czarnych chałatach i nigdy nie zzuwanych czarnych ciżemkach. I podobne jak u Wiecznego Wędrowca dwie pary oczu. One zdają się widzieć podszewkę rzeczy.
Tacy oni wyszli 8 grudnia o 13.00 z bramy kamienicy przy Kanoniczej 5 w Krakowie. Kolejny raz. Dwudziesty piąty raz. Od 8 grudnia 1991 roku, kiedy pierwszy raz odegrali scenę wyjścia, w każdą kolejną rocznicę śmierci Tadeusza Kantora powtarzają scenę wyjścia. Wychodzą, by przy wrotach Cricoteki, starej Cricoteki, na postumentach znieruchomieć na kwadrans, być rzeźbami. Wieczny Wędrowiec – z plecakiem, wielkim jak góra, i z dwiema walizami. Chasydzi – z Ostatnią Deską Ratunku, okutaną czarnym suknem. Więc powtórzyli rzeźby. Kolejny raz. Ale wnętrze kamienicy już nie powtarzało siebie z przeszłości. Tam nie ma już nic. Zwały ciemnego powietrza. Jedynie to w piwnicach, komnatach parteru, sieni. Jeszcze tylko plakat. Ot, resztka płaska, martwa, średniej wielkości. Plakat, w nieskończoność powtarzający portret Trąby Jerychońskiej na kółkach i słowa „Gdzie są niegdysiejsze śniegi”. W nieskończoność? Taki plakat gdzieś wysoko, pod sufitem pustej komnaty, w której kiedyś było archiwum, zbiór miliona śladów świetności. Plakat daleko od światła z okien. Plakat w pustce. Nie, nie w nieskończoność.
Lecz mimo pustki za plecami - powtórzyli. I to było dobre. Na finał Roku Kantora - powtórzyli wyjście, powtórzyli rzeźby. Podobnie jak wieczorem, za Wisłą, w nowej Cricotece, powtórzono „Kurkę Wodną”, wyświetlono ten gdzieś w Niemczech sfilmowany seans z roku 1967, w którym Chasydzi ze swą wierną deską i Wędrowiec z tobołami jak góry – zatańczyli po raz pierwszy, by dalej powtarzać się niedokładnie, lecz jednak, by powtarzać się do końca i poza końcem. Powtarzać się na rysunkach Kantora, na jego obrazach, w „Nigdy tu już nie powrócę” – ostatniej ukończonej jego opowieści, i wreszcie na Kanoniczej, rok w rok 8 grudnia o 13.00. W finale Roku Kantora przypomniano o powtarzaniu. I to jest dobre.
Jak wiele jest powtórzeń u Kantora? Jego Sobowtór w „Dziś są moje urodziny”, indywidua w „Wielopolu, Wielopolu” podwajane przez manekiny, cała liczna reszta. W jego rysunkach i obrazach, w jego pismach, w teatrze wreszcie – jak wiele kresek, barw, kształtów, fraz, i scen, jak wiele tych widm wraca uporczywie, przełażąc z karki na kartkę, z obrazu na obraz, z tekstu do tekstu, ze spektaklu do spektaklu? Obliczył ktoś tę zdumiewającą wierność? I czyją właściwie? Kto do kogo wracał? Widma do niego, w snach? On do widm? Były powroty, działy się powtórzenia. Tyle niech wystarczy. Były zawsze, prawie zawsze, prawie wszędzie, na czele z zawrotnym, jąkającym się epilogiem „Umarłej klasy”, która nie może się skończyć, gdyż koniec jej zaczyna się wciąż i wciąż, powtarza się, sam siebie małpuje. Pożegnalne gesty Staruszka z rowerkiem, panika Staruszka głuchego, upadek Staruszka z w-cetu, nucony przez woźnego hymn austriackiej monarchii, ta pomiędzy rannym Żołnierzem a Kobietą z Mechaniczną Kołyską wymiana zdań: „Czy chcesz Pani zostać piąta markizą Of Nevermore?” – „Ależ, Panie Alfredzie, to za wcześnie!”, jeszcze wyliczanka szkolna „Trumf trumf misia bela misia Kasia komfacela misia A misia B misia Kasia komface”, recytowana przy grze w karty klepsydrami, no i strzęp Walca François. Wszystko to się zapętla i krąży niby kot lub wąż ze swym ogonem w pysku, koło na biodrach dziewczynki, albo w „Dniu świstaka” garść banalnych zdarzeń jednego dnia z życia byle kogo.
Więc to i nie tylko to się powtarzało wtedy. Powtarzało się z grubsza tak, jak dziś co innego inni inaczej powtarzają. Choćby Paweł Moszumański i Witold Rek, którzy kilka tygodni temu powtórzyli w nowej Cricotece muzykę z seansów Kantora, powtórzyli niedokładnie, w jazzowych intonacjach. Nie da się inaczej niż niedokładnie, nie sposób inaczej niż inaczej, na własną rękę, bo nie istnieją powroty doskonałe. 8 grudnia o 13.00 Wieczny Wędrowiec i Chasydzi z deską byli przez kwadrans pomnikami, kolejny raz, dwudziesty piąty raz, ale nie takimi samymi jak kiedyś. Dzień, może dwa dni wcześniej lub trzy dni później Racha Baroud, libańska artystka, pokazała w Paryżu impresję teatralno-muzyczną „Today was my birthday”. Tak właśnie: „was”. „Były”. „Dziś były moje urodziny”, a nie jak u Kantora: „Dziś są moje urodziny”. Nie istnieją powtórzenia doskonałe, ale ich ułomność nie oznacza wcale, że nie warto powtarzać. Powtórzyła więc Racha Baroud dźwięki i nuty ze scenicznych opowieści Kantora, i pieśni. Walc François, dwa tanga, „O mój rozmarynie”, „Ani Maamin”, „Pierwsza Brygada...”, „Święty Boże...”, „Szara piechota...”, fragmenty z Offenbacha i Beethovena, i inne. Ze starych tych strzępów ulepiła coś na podobieństwo jednego długiego muzycznego oddechu, 38 minut nieprzerwanie falujący szmer nostalgiczny, melancholijny, kruchy bardzo. A na początku słychać daleki suchy stukot drewnianych kul w Mechanicznej Kołysce, która w „Umarłej klasie” dawno temu na tysiącu scenach tysiąc razy kolebała się podobnie jak za pierwszym razem - obojętnie niczym ramię metronomu, co trupi rytm podaje nie wiadomo komu.
Więc trzeba powtarzać. Trzeba wracać. Mimo że nie istnieją powtórzenia doskonałe, ani bezbolesne powroty, gdyż istnieje czas. Nawet lustra matowieją. Nawet lustra podwajają świat ułomnie, zamieniając mu strony, powtarzają cię, wstawiając twą rękę prawą w miejsce lewej, lewą w miejsce prawej. Nawet lustra, a cóż dopiero pamięć. Ale to nie szkodzi. Trzeba powtarzać, trzeba wracać, żeby zobaczyć kolejny raz, choćby niewyraźnie. Głupio jest mieć do starej fotografii pretensje za rozmytego przez czas pradziadka. Więc bez pretensji – zobaczyć kolejny raz. Albo usłyszeć. Albo to i to. Taka jest lekcja finału Roku Kantora. Zobaczyć kolejny raz. Właśnie – zobaczyć. Nic więcej. Zobaczyć stare widma Kantora, tylko je zobaczyć. Bez filozofowania na kanwie zobaczonego, bez snucia analiz, bez czynienia uczonych rozbiorów. O frazach Gertrude Stein krytyk Charles Bernstein rzekł: „One sprawiają, że wolę smakować słowa niż uzasadniać ich obecność”. Więc zobaczyć obecność widm Kantora i milczeć o uzasadnieniach ich obecności. Zobaczyć je takimi, jakimi są. Zobaczyć jak Wieczny Wędrowiec jest Wiecznym Wędrowcem, jest Wiecznym Wędrowcem, jest Wiecznym Wędrowcem. To samo z Żydami, taszczącymi deskę, i z cała resztą widm. Powtarzać, wracać, by zobaczyć, jak sobie trwa to, co zostało. Patrzeć i nic nie mówić, o nic nie pytać. Tyle wystarczy.
Ile było bezradności, a ile lodowatej ironii w słowach, które chwilę przed własną śmiercią Stein skierowała do starej, odwiecznej swojej kochanki, panny Toklas?
Rzekła: „Jaka jest odpowiedź?”
Usłyszała długą ciszę. Spojrzała na nieruchomą jak deska twarz panny Toklas, twarz koloru wiekowego papieru, na jej oczy niczym ze szkła. Czekała. Wciąż nic.
Więc dodała: „Jakie jest pytanie?”
***
Paweł Głowacki/mc