Halina, umordowana losem marnym Matka Polka w rozpaczliwie szarej kiecce i koszulinie spranej do cna, z ulizanymi jak u mniszki włosami, z okiem od lat trupim prawie, zobojętniałym - nagle klepać zaczyna zdania dziwaczne, obce, zaprzeczające sobie, czasem kłopotliwe gramatycznie, co przybyły nie wiadomo skąd, zaczyna klepać ten pacierz nie święty chyba po to tylko, o ile w ogóle po coś, by w chałupie cisza nie trwała zbyt długo. Halina? Ona gada? Naprawdę? W istocie – nawet i to nie. Bo jest tak, jakby to nie ona mówiła, lecz była mówiona przez słowa puste, kapiące głucho, które są, jakie są, lecz równie dobrze mogłyby kapać zupełnie inne. „Już zakwitły pierwiosnki i pełną parą nadeszła wiosna. Chętniej wybierasz się na dotleniający spacer, do łask wraca też rower. Chętniej nie wybierasz się na dotleniający spacer, do łask nie wraca też rower, którego nie posiadasz. Słoneczne popołudnia sprzyjają aktywności fizycznej i spotkaniom z przyjaciółmi, z którymi się nie spotykasz, bo ich nie masz, i wspólny wyjazd z miasta i wypad z restauracji, if you know what I mean. Najwyższy czas na porządki w wiosennej garderobie!” I tak dalej, i dalej, i jeszcze dalej...
Kiedy w „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej -wyreżyserowanym w krakowskiej PWST przez Agnieszkę Glińską aktorskim dyplomie – grająca Halinę studentka Małgorzata Biela podawała to kapanie do słuchania, przypomniała się inna Halina, to znaczy – inny szary Halinopodobny Nikt, którego Eugène Ionesco 62 lata temu nazwał w „Łysej śpiewaczce” Panią Smith i kazał w prologu klepać inny pusty pacierz nie święty. Pamiętacie tę legendarną „sieczkę”, co brzęczy po to tylko, by w angielskim wnętrzu mieszczańskim z angielskimi fotelami cicho nie było pod wieczór? „Popatrz, już dziewiąta. Na kolację była zupa, ryba, kartofle ze słoniną, angielska sałata. Dzieci napiły się angielskiej wody. Dobrą mieliśmy dziś kolację. Wszystko dlatego, że mieszkamy niedaleko Londynu i że nazywamy się Smith. Kartofle doskonale smakowały ze słoninką, oliwa w sałacie nie była wcale gorzka. Oliwa od sklepikarza z rogu jest o wiele lepsza niż oliwa od sklepikarza z przeciwka. Jest nawet lepsza niż oliwa od sklepikarza na górce. Chociaż i u nich nie jest najgorsza”. I tak dalej... Owszem, mogłaby Pani Smith co innego klepać, lecz po co, skoro na to samo by wyszło? A Pan Smith? Nie przerywając czytania angielskiej gazety – słucha i osiem razy mlaska językiem.
Masłowska czyta polskie gazety, czyta, wyłuskuje z nich przeróżne atrakcje i notuje. Słucha też rodaków i kataloguje bełkot, wymijające się zdania-sztance, truizmy, głupotę i banał, co są niczym poręczne pogrzebacze, przydatne do gmerania w zmieniającej się gwałtownie rzeczywistości. Raczej nie byłoby opowiastki „Między nami dobrze jest”, gdyby nie polski chodnik, albo nie kamienica w której żyje Masłowska i o której mieszkańcach rzekła: „Zupełnie mnie uderzyło, że osoby z tak skrajnie różnym odczuwaniem rzeczywistości żyją w jednym świecie, w jednym mieście, w jednym domu (...). Że można, żyjąc obok siebie, tak bardzo się nie rozumieć, tak inaczej postrzegać.” I dalej, też o domu, ale dużo większym: „Polska jest brzydką dziewczyną w okresie pokwitania, która nie może siebie zaakceptować, chciałaby iść na operację plastyczną całej osoby i dokonać przeszczepu wszystkiego”. Masłowska-księgowa, Masłowska-kronikarz, Masłowska-grzybiarz zdań, Masłowska-filatelista języka, Masłowska-opiekun stylistycznych kur. Chodzi, nasłuchuje, zbiera, pielęgnuje. Zwłaszcza to ostatnie. W opowiastce „Między nami dobrze jest” wszystko, co zebrane, jest wypielęgnowane bardzo, niczym kadry w folderze krajoznawczym. W seansie Glińskiej – podobnie.
Z tyłu sceny – ogromna, monstrualna mapa Europy i Azji, z niby dowcipnymi dopiskami. Na przykład, tam gdzie Polska, czytamy: „chleb”, tam zaś gdzie Włochy – „sałata włoska”. Przed mapą – sprzęty przeciętnego mieszkania przeciętnej rodziny polskiej. Lodówka, wersalka, krzesła, stół, cos tam jeszcze. Na krzesłach – szarzy mieszczanie. Trzy pokolenia: babka (Karolina Wasilewska), matka (Małgorzata Biela) i córka (Zuzanna Czerniejewska). Do tego – sąsiadka (Karolina Burek) i trzech facetów: mężczyzna (Mateusz Bieryt), aktor (Patryk Szwichtenberg), prezenter (Marcin Wojciechowski). Przez godzinę i dwadzieścia pięć minut będą tu siedzieć, ruszając się niewiele, będą siedzieć i gadać, podśpiewując coś od czasu do czasu. Będą wypuszczać z siebie albo raczej przepuszczać przez siebie zwały powszechnych komunałów na każdy temat, rzekę truizmów i bzdur, całą tę nędzę internetu i leżących na stole kolorowych pisemek dla neandertalczyków w adidasach. Będą gadać, bezwiednie wygadywać każdy swoją marność, płaskość, tandetność, i będą się ich zdania rozmijać kompletnie. Bełkot babki, wspominającej wojnę, nie spotka się z szyderstwem wnuczki, które rozminie się z bezradnymi pouczeniami matki, te zaś przelecą obok uszu... Nie sposób nie zerwać tego długiego zdania, tej monotonnej wyliczanki. Tak jak nie mogłem nie rozpocząć, gdzieś po kwadransie, dociekać sedna mojej narastającej obojętności. Nie obchodzi mnie Polska doby przemian? Nie zajmują mnie moi szarzy rodacy, ani ich uczucia, lęki, myśli, bezradności, ułomności i inne liczne ości? Wyrodnym synkiem narodu waszego jestem? Sobek ze mnie? Chińczyk? Indianin? Pies? Może kot? Tuż po pytaniu o kota pojawiła się „Łysa śpiewaczka”.
Ionesco też zbierał, gromadził i pielęgnował językowe smakołyki. Legenda głosi, że począł „Łysą śpiewaczkę”, kiedy, ucząc się angielskiego, przepisywał angielskie zwroty z książki do kajetu i dostrzegł, usłyszał raczej, potworną, ciemną moc klisz językowych, tych pustych nieśmiertelnych foremek, bezlitośnie, lecz też pokątnie katalogujących rzeczywistość całą i zarazem niwelujących wszystko, co jest sferą niedopowiedzeń, rojeń, snów. Pani Smith nie wie, iż jej wieczorny, na kanwie zupy, ryby, sałaty, słoniny i oliwy klepany pacierz nie święty na amen dławi nieuchwytność zmierzchu. Lecz zostawmy to, o „Łysej śpiewaczce” długo można snuć opowieść, lecz teraz co innego jest istotne. Angielskość – Ionesco w didaskaliach maniakalnie krąży wokół tego słowa. Jest angielskie wnętrze, są angielskie fotele, jest angielski wieczór, są Anglik i Angielka, są angielskie pantofle, jest angielski kominek, angielska gazeta i angielska fajka, a także angielskie okulary, siwy angielski wąsik i angielskie skarpetki, angielski zegar ścienny zaś wydzwania siedemnaście uderzeń angielskich. Tak. Rzecz w tym, iż w finale – nie ma już śladu po Anglii, po jakiejkolwiek formie angielskości. Nie ma nawet cienia Londynu. Nie ma choćby najlichszych resztek po jakimkolwiek czasie konkretnym, po roku jakimś lub epoce. Jest jedynie przedziwna, lodowata poezja Ionesco, portret języka, z którego nie ma wyjścia. W zupełnej scenicznej ciemności słychać czyjeś szybkie skandowanie: „To nie tędy, ale tędy, to nie tędy, ale tędy, to nie tędy, ale tędy, to nie tędy, ale tędy, to nie tędy, ale tędy”. Gdy wraca światło, na scenie nie ma już państwa Smith, są państwo Martin. Pani Martin wypowiada pierwsze kwestie pani Smith. Kalkuje pacierz nie święty. Nic się nie zmieniło. Nic się nie zmieni. Jedynie powtórzy się. Kurtyna.
Masłowska nie opuściła polskości, lecz to pół biedy. Prawdę rzekłszy – ani pół, ani ćwierć, ani jedna setna, bo to w ogóle nie jest bieda. Masłowska do końca opowiastki „Między nami dobrze jest” w istocie nie opuściła publicystyczności. Tu jest początek mojej obojętności. Ulepiła coś na podobieństwo papuziego reportażu z życia rodaków swoich oraz rodaczek, reportażu w sumie bez początku i końca. Ot, kalejdoskopowy przegląd stylistycznych, socjologicznych, psychologicznych i jakich tam jeszcze różności, z życia Polaków i Polek wydłubanych, wysłuchanych i ździebełko na coś, co sztukę teatralną udaje, podrasowanych dość sprytnie. To wszystko. A teatr sam? Seans Glińskiej – co to jest właściwie?
Młodzież porządnie pokazała reportaż. Tak właśnie – pokazała. Monotonnie, lecz porządnie. Głośno pokazała, wyraźnie, bywało, że z uczuciem, ładnie wykonując chórem piosenki oraz melodie bez słów. Młodzi ładnie wykonali kilka, może nawet kilkanaście typków ludzkich, wyjętych wprost z życia najprawdziwszego Warszawy lub Krakowa roku 2016. Wykonali kilkanaście typków, bo nic innego wykonać się nie dało. W każdym razie - pełnej roli, od a do zet, od początku do końca, z pewnością się nie dało wykonać, bo nie została napisana. Trochę jak w programach kabaretowych – młodzi kreować musieli od scenki, do scenki, wciąż wychodząc z cienia, by po chwili do cienia powrócić.
I tak to sobie krążyło przez prawie półtorej godziny po kole publicystycznych oczywistości o Polsce, Polkach i Polakach, oczywistości prościuteńkich i mało lotnych, na czele z tą niby wstrząsająco gorzką ironią, że słowa „Między nami dobrze jest” oznaczają oczywiście, iż między nami nie jest dobrze. Po prostu – kot w kółko za swym ogonem, lecz nie pędem, a leniwie, łapa za łapą. Kot biało-czerwony, rzecz jasna.
Paweł Głowacki