Nieruchoma postać

Ostatnia aktualizacja: 10.11.2016 17:35
Jesień jest, jak wtedy. Zapalam świeczkę Wajdzie. Gdzie Rogożyn? Diabła spytać, powie: gdzieś. Nie wiem, gdzie szukać pana Jana, by raz jeszcze opowiedział.
Stawisko, gabinet Iwaszkiewicza
Stawisko, gabinet Iwaszkiewicza Foto: JP

Czekali. Zapewne długo, choć czas nie miał znaczenie, chyba nie. Kwadrans, trzydzieści minut, godzinę. Wieczność, moment. Zmierzchało. Czekali, aż on w swym gabinecie na pierwszym piętrze wstanie z fotela za kolosalnym biurkiem, starym niczym największe huby, o którym mawiał, że właśnie kolosalne ma być, tak bezmierne, „żeby karetą w sześć koni zawrócić”. Czekali, aż wstanie, zaciśnie palce na lasce i ruszy wolno, bardzo wolno, zostawiając za plecami na blacie mrowie dziwacznych rzeczy, co ocalały po czasie dawno przeszłym, dawno dokonanym, cały ten pchli targ pamięci, choćby stuletni wytworny pędzelek do czyszczenia maszyny do pisania, późnosecesyjny kałamarz z grubego szkła, spoczywający na podstawce z rosyjskiej porcelany w kolorze szafirowym i ciemnej maliny, albo ten zdumiewający, matuzalemowy pojemnik na pióra gęsie lub wieczne – raciczkę dzika, którego ojciec jego żony, Stanisław Lilpop, upolował wieki temu, a później raciczkę wydrążył od góry i ozdobił pierścieniem ze srebra. Czekali, aż wyjdzie na korytarz, zrobi kilka kroków, minie balustradę, po czym w ażurowym cieniu wiszących wysoko kawałków zwierząt – spiralnych rogów antylop i łosi, dawno temu wyschłych na wiór pysków bizonów i jeleni, trocinami wypchanych ptaków - jeszcze wolniej zejdzie schodami z ciemnego drewna do ogromnego, od zawsze zimnego salonu na parterze, albo do równie wielkiego, równie zimnego stołowego, zasiądzie w fotelu, odstawi laskę, poprawi okulary, znieruchomieje – i wtedy oni będą mogli zacząć. Czekali. Parfien Rogożyn i Lew Nikołajewicz Myszkin. Czekali. Rogożyn patrzył na skórzaną, potwornie ciężką walizkę dziadka Lilpopa, od lat już nieruchomą, całą w pożółkłych resztkach reklam niezliczonych eleganckich hoteli, w których Lilpop sypiał. Być może na to patrzył. Czekali. I martwa walizka być może przypomniała mu prolog „Idioty” – tamtą przez Fiodora Dostojewskiego napisaną jazdę pociągiem. Być może? Znów niepewność?

Być może? Czekali? Chyba? Zmierzchało? I jaka to była pora roku? I którego roku? Zapalam świeczkę na grobie Andrzeja Wajdy. Kogo dziś pytać o tamtą wyprawę, tamto czekanie i tamten seans, zagrany tylko dla jednego widza? Rogożyna pytać? Ale gdzie go szukać? Gdzie jest Jan Nowicki? Jak go znaleźć i prosić, by raz jeszcze opowiedział o tamtej odległej wyprawie do Stawiska, do domu Iwaszkiewiczów, gdzie wtedy wiele błąkało się widm, o wiele więcej niż żywych postaci?
Osiem, pięć, może dziesięć lat temu, w wielkiej kuchni mieszkania przy Błoniach w Krakowie, mieszkania, które dawno temu opuścił, pan Jan przez wiele wieczorów wielu dni wybornie gadał o „Łagodnej” Fiodora Dostojewskiego. Chciał ją wyreżyserować, obojętne, gdzie. Na pożegnanie z teatrem pragnął zagrać ciemność, potwora, starego lichwiarza, wystruganego z tafli kry. Dziś już nie wiem, co go skłoniło, by któregoś wieczoru nagle skręcić w stronę „Nastazji Filipownej”, tego na półimprowizowanego seansu, który na kanwie „Idioty”, głównie na kanwie finalnej sceny czekania na świt przy trupie zabitej Nastazji, Andrzej Wajda w Starym Teatrze, w Sali im. Heleny Modrzejewskiej stworzył z panem Janem w roli Rogożyna i Jerzym Radziwiłowiczem jako Myszkinem. I nie pamiętam, dlaczego zaczął mówić o wspomnianej wyprawie do Stawiska, by w domostwie wielu widm zagrać przed Jarosławem Iwaszkiewiczem jeśli nie cały seans o nocnym czuwaniu, to choć kilka strzępów, parę zdań, trochę pasm milczenia dwóch mężczyzn, którzy wiedzą, że nic więcej im już nie zostało, tylko czekanie i stukot łupin pamięci. Głowy nie dam, ale pan Jan chyba rzekł, iż pojechali jesienią. I że był zmierzch, gdy dojechali. Lot liści, wątłe światło, popiół nad drzewami. Nieruchomy chłód w ogromnym salonie parteru z widokiem na resztki zwierząt wysoko pod sufitem, na schody z ciemnego drewna, balustradę i drzwi w cieniu, za którymi biurko bezmierne. I że czekali. Czekali, by zagrać bardzo stare czekanie.

Iwaszkiewicz zmarł 2 marca roku 1980. Miał lat 86. Premiera „Nastazji Filipownej” to rok 1977, 17 dzień lutego. Pomiędzy jednym a drugim – tylko trzy jesienie. Kiedy więc grali przed Iwaszkiewiczem stare czekanie na świt, miał Iwaszkiewicz lat 85, 84 lub 83. W sumie – obojętne. Miał już lata wszystkie. „Brzezinę”, niespieszną Iwaszkiewicza opowieść o umieraniu w świetle jasnym i lekkim powietrzu, ten nokturn cierpki Wajda sfilmował w 1970. W 1979 Wajda ukończył „Panny z Wilka” – rzecz, jak w oryginale Iwaszkiewicza, o zawsze skazanym na fiasko powrocie do miejsc i ludzi kiedyś na długo opuszczonych, o nostalgii bezsilnej, o fiasku, o drugim, ostatnim pożegnaniu, o tym pchlim targu pamięci, z którego biednych, trupich łupin nie da się na powrót ulepić tego, co było. Tak, to rok 1979 - i Iwaszkiewicz, niewiele miesięcy przed własnym końcem, pojawia się na mgnienie w tym filmie, akurat w tym. Jego głowa, twarz nieruchoma i takie oczy za okularami w rogowych oprawkach, jego ramiona wielkiego manekina, jego postać szara, jego milczenie. Milczenie zapewne to samo, ta sama głowa i ta sama szarość jak wtedy, gdy jesienią bardzo wolno schodził ciemnymi schodami, zasiadał w fotelu i słuchał czekania Rogożyna i Myszkina.

Jak wiele zdołali zagrać? Ile zdołali powiedzieć? Nie sądzę, by się w kostiumy przebierali, nie sądzę, by wlekli z sobą przez pół Polski scenografię, reflektory, szminki, pudry. Światłem było pewnie światło wątlejące za oknami. Wiekowe krzesła, stoły sprzed wielu wojen, rozmiarów góry osiemnastowieczna szafa z orzechowego drewna, z ciemnooliwkowego aksamitu z aplikacjami koperta na chusteczki do nosa, wyszywany koralikami portfel, porcelanowy kałamarz wenecki z osiemnastego wieku z lwem i orłem w wypukłym reliefie, ze srebra, drewna lub kości kółka do serwetek, dziewiętnastowieczna papierośnica z kła słonia, to i tysiąc podobnych śladów starego świata, znieruchomiałych w pustym domu na Stawisku – wszystkie rzeczy, stworzone przez ludzi, którym się nie spieszyło, rzeczy, co w nich tkwi mrowie starych opowieści, były jak znalazł. Także pamiętliwy głaz skórzanej walizy dziadka Lilpopa. Dobre dla scen czekania, przyjazne dla słów.

Czy Nastazja Filipowna jest u ciebie...
Podejdź bliżej...
Nie przyznawać się i nie dać wynieść...
Przenocujemy cichutko...
Zdaje mi się, bracie, że smutno będzie w kwiatach...
Czymeś ty ją? Nożem?...
Na półtora albo nawet na dwa werszki wszedł ten nóż, w samiutką lewą pierś, a krwi, można powiedzieć, najwyżej z pół stołowej łyżki wyciekło na koszulę, więcej nie było...
Zaraz pościelę, żebyś się mógł położyć. I ja z tobą. I będziemy słuchali. Bo ja, bracie, nie wiem jeszcze. Ja, bracie, jeszcze wszystkiego nie wiem teraz...
Niechże ona teraz leży tutaj, przy nas, przy mnie i przy tobie...

Czy wiele więcej powiedzieli tamtej jesieni, tamtego dnia o zmierzchu, w pustym domu, który niebawem miał stać się jeszcze bardziej pusty? Nie mam pojęcia. Jesień jest, jak wtedy. Zapalam świeczkę Wajdzie. Gdzie Rogożyn? Diabła spytać, powie: gdzieś. Nie wiem, gdzie szukać pana Jana, by raz jeszcze opowiedział. I nawet pewności nie mam, czy nie wyśnił wszystkiego. Lecz nawet gdyby tylko wyśnił – nie szkodzi. Byłaby to wtedy partytura wielkiego seansu niemożliwego, już nie. Byłby to scenariusz teatralnej elegii, szkic do portretu zamierania rzeczy i postaci. Wystarczy tylko spojrzeć z góry, z perspektywy tych rogów i pysków wysoko na ścianach domostwa na Stawisku. Kiedy wszystko zostało już przezeń napisane, kiedy nic mu już nie zostało do powiedzenia – stary pan siedzi oto zupełnie nieruchomo w fotelu pod oknem lodowatego salonu i słucha powoli zamierającego, pożegnalnego czekania sprzed wielu lat. Wokół niego – puste krzesła, opustoszałe szafy, tysiąc rzeczy od nie wiadomo jak dawna nie dotykanych. Światło za szybami wątłe niczym włos. I tyle. Do końca - nic więcej. Tak, słucha, słucha, słucha.

Przenocujemy cichutko...
Smutno będzie w kwiatach...
Przenocujemy cichutko...
Nie dać wynieść...
Przenocujemy cichutko...
Tak...

Czytaj także

Lekcja Błaznów

Ostatnia aktualizacja: 06.10.2016 17:00
Błazny Szekspira! Błazny zawsze w środku opowieści, języka, intonacji, wtulone w upadający światek. A sam Szekspir? Czy z nim i baśniami jego mogło być inaczej? Czy mógł stawać poza nimi? Kim by wtedy był?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Na ołów wywrócona

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2016 15:30
Białe prześcieradła spadają nagle z nieba i gibka Flora zaczyna się po nich wspinać lekko i elegancko niczym kusząca kolegów orangutanica po drzewach deszczowego lasu Borneo lub Sumatry.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Spojrzenie Tintagilesa

Ostatnia aktualizacja: 20.10.2016 17:26
Wrócił do początku – powtórzył, a raczej odpowiedział na swojego geometrycznego Maeterlincka z roku 1937. Powiadają, że było to jego ostateczne pożegnanie z geometrycznością, z którą się pół wieku w sztuce borykał w imię umykającego między palcami lęku.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Bawić się z nim, grać

Ostatnia aktualizacja: 27.10.2016 18:32
Przypomina się zdanie, które Globisz jako Kaspar, albo tylko jako Globisz, wieki temu wciąż od nowa wyłuskiwał z siebie na tej scenie. „Chcę stać się taki, jaki był kiedyś ktoś inny”. Na przykład taki, jaki był - on sam.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Bardzo stary krajobraz

Ostatnia aktualizacja: 03.11.2016 16:56
I aby z odpowiednim przytupem wyrazić potworne swe i niezawinione bóle artysty, którego wolność została zmiażdżona zakazami, Borczuch ponoć puszcza z głośników „Va pensiero”, pieśń niewolników z opery Giuseppe Verdiego „Nabucco”... Cóż można z tym wszystkim zrobić?
rozwiń zwiń