Nieśli z sobą niewiele, gdyż Wang Fo kochał nie przedmioty, a ich widoki - żadna rzecz na świecie nie była dla niego warta wysiłku posiadania. Wyjątek to kilka pędzli, pojemnik z laką i tuszem, zwoje jedwabiu i papieru.
Marguerite Yourcenar "Opowieści orientalne"
Plamka na łebku gila, który od 185 lat siedzi nieruchomo na gałązce wiśni, waży tyle, co oddech dziecka w śnie spokojnym. Łyżeczka powietrza. Nie więcej.
„Proszę nie robić niczego w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny”. To wszystko, co w „Śpiących pięknościach” Yosunari Kawabaty, opowieści o nocy miłości bez dotyku, usłyszał stareńki Eguchi od kobiety, która zamknęła za nim drzwi hotelu pełnego snów nagich dziewcząt. Usłyszy jeszcze prośbę, by nie próbował budzić tej, która jest przeznaczona dla niego, gdyż ona z pewnością nie otworzy oczu. „Śpi snem głębokim i o niczym nie wie. Będzie spała cały czas, niczego nieświadoma od początku do końca. Nawet tego, w czyim towarzystwie spędziła tę noc. Ale proszę się tym nie przejmować”. Zamienią jeszcze z sobą kilka zdawkowych słów, lecz w istocie reszta nocy będzie ciszą, zestawem delikatnych, milczących widoków, utopionych w mroku. Kruchość kobiety, która go powitała. Jej cienkie wargi, czarne źrenice, spojrzenie taktownie omijające twarz Eguchiego i na jej pasie obi dziwny, duży ptak na tle deseniu skomponowanego z bębnów. Żeliwny kociołek, zawieszony nad zrobionym z drzewa pawlowni grzejnikiem hibachi. Zielona herbata w cienkiej miseczce. Maty. Filigranowe drzwi. Widoki, wiele widoków, na mgnienie wyłuskujących się z mroku, by w mroku zniknąć. Widoki maleńkie, choćby klucz, albo duże jak podobizna wioski, którą Eguchi dostrzeże nim wejdzie do przeznaczonego mu pokoju, rozbierze się bezszelestnie i bezszelestnie położy się przy nagiej, śpiącej piękności, by do świtu dotykać ją tylko spojrzeniem, by okiem kochać filigranowe, znikliwe widoki, by niespiesznie patrzeć na ciepłą skórę, przezroczysty opłatek ucha, ciemne sinusoidy włosów na skroni niczym śnieg, na nieruchome rzęsy i spokojne powieki, pod którymi wolno przepływają obrazy. „We wnęce wisiał obraz Kawai Gyokudō – przypuszczalnie reprodukcja – przedstawiający wioskę w górach, emanujący ciepłem czerwieniejących liści klonu”. Plamka na łebku gila, którego 185 lat temu Utagawa Hirosige namalował pędzelkiem maczanym w barwnych mgłach, ma podobny odcień. Liść klonu w epilogu jesieni. Ciepła czerwień. Jeszcze ciepła. Jeszcze czerwień.
"Gil na gałązce wiśni”. Ten obraz Hirosigego i reszta jego obrazów, i obrazy innych starych Japończyków. „Sowa na gałązce sosny i sierp księżyca”, „Świerszcz i powój”, „Zimorodek nad wodą”, „Kruk na gałęzi”, „Pliszka i róże”, „Bambus i wróbelek”, „Papuga na gałązce bluszczu”, „Bażant na ośnieżonym pniu sosny”, „Wróble i ośnieżona nandina”, „Jaskółka i złotlin”, „Motyl i piwonie”, albo „Motyle nad kwitnącą gałązką”. W krakowskim Muzeum Mangha nie tylko przy „Gilu na gałązce wiśni”, a przy każdym prostokącie hipnotycznej, nic nie ważącej wystawy „Obrazy kwiatów i ptaków w sztuce Japonii i Zachodu”, przypominały się „Śpiące piękności” Kawabaty. Ta sama czułość dla wszystkiego, co najmniejsze, kruche, ulotne, znikliwe, momentalne. Ta sama uważność dla detali, dla ciszy, dla westchnień. W powieści i na obrazach – identyczna lekkość światów przedstawionych. W piórze i pod pędzelkami – bliźniacza nieważkość farb zrobionych z powietrza i kolorowych pyłów. Tak. Ta sama kłująca melancholia drobin tylko chwilowych.
Na wystawie, gdzieś pomiędzy „Gilem na gałązce wiśni” a „Motylem i piwoniami” – takie oto, ponad sto lat sobie liczące, oczywiste zdanie Samuela Binga. „Nie ma nic w stworzeniu, nawet najmniejszego źdźbła trawy, które nie zostałoby przez Japończyków wyniesione do koncepcji sztuki”. Szekspir, Calderon – oni wiedzieli, że istnienie to nie więcej niż sen. Pstryk – i już po wszystkim. Starzy japończycy wiedzieli to samo. A może wciąż wiedzą? Ciepła czerwień plamki na łebku prawdziwego gila, albo ta sama czerwień liścia klonu w epilogu jesieni – nie potrwają długo. Pstryk... Eguchiego noc szczęśliwej miłości bez dotyku skończy się nieuchronnym brzaskiem. Pstryk – i już po wszystkim. Tak, starzy Japończycy wiedzieli, że w sztuce, w każdej dziedzinie sztuki, warto zajmować się tym tylko, co naprawdę ważne, więc tworzyli krystalicznie czyste portrety znikających małości, krystalicznie czyste i lekkie, jak najlżejsze, by nie zgnieść intymności znikania. Wiedząc, że lekkość jest konieczna - wiedzieli dokładnie to, co wiedziała Lidusia, wnuczka Jana Kotta.
Bawił się z nią profesor Kott w teatr. Ona była Czerwonym Kapturkiem, on – złym wilkiem. I starał się bardzo, wył „uuuuu!”, potwornie, piekielnie, z niepoczytalna przesadą i gigantycznym nadmiarem wył. Lidusia się rozpłakała i uciekła. Nie chciała się dalej bawić. Nie chciała się tak bawić. Lecz przeszło jej. Wróciła, ale poprosiła, by dziadzio znów był wilkiem, tyle że małym, takim jak jej kolanka, i żeby wył cicho, z umiarem. Więc był Kott wilkiem kruchym i wył szeptem. A później, w ostatnim zdaniu opowiastki o tej zabawie w iluzję, wyznał: „I tak oto moja kilkuletnia wnuczka odkryła istotę teatru”.
Co ostatnio widziałem na polskiej scenie? „Plastiki” w Teatrze Słowackiego. Jak by tak zważyć wszystkie dźwięki, sprzęty, kostiumy, rekwizyty, skrzynie, lodówki i architektoniczne dziwadła tego seansu, jak by całe to porażające rumowisko na wagę kolejową wepchnąć – ile setek kilogramów, ile ton zbędności, nadmiarów, przesady i brzydoty by wyszło? A gdyby tak nie poprzestać na „Plastikach” i spróbować zważyć wszystkie nasze nowoczesne teatralne góry - choćby tylko z ostatnich pięciu lat - góry scenicznego ołowiu, co w bólach i jękach rodzą myszki z reguły głuche, ślepe i głupawe? Myśl zacna, owszem. Tylko gdzie znaleźć wagę?
Paweł Głowacki