Ciężki los normalności

Ostatnia aktualizacja: 30.03.2017 16:00
Niech brednia scenicznych rumowisk nie usprawiedliwia bombastycznego piania nad sceniczną czystością, która niczym innym przecież nie jest, jeno abecadłem i psim obowiązkiem ludzi publicznie snujących opowieści. 
(zdjęcie ilustracyjne)
(zdjęcie ilustracyjne)Foto: macondo/Shutterstock.com

W oczach naszych chłop urasta
do potęgi króla Piasta!

Stanisław Wyspiański "Wesele"

Trzeba bardzo uważać, trzeba być czujnym. Na wyreżyserowanym przez Annę Smolar na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru "Kopciuszku" Joëla Pommerata należy mieć się na baczności bez przerwy. Nie z powodu "Kopciuszka" samego w sobie, lecz z powodu kontekstu. Seans grany jest akurat w tym teatrze, na scenie akurat tej, gdzie widziało się wcześniej choćby gigantyczny bałagan "Podopiecznych" albo też piramidę dziwolągów "Kosmosu". Te dwa nie do ogarnięcia, nie do przebrnięcia rumowiska sceniczne, te i wiele innych, na innych scenach Starego usypanych rumowisk – one jednak okazały się nie do ogarnięcia i nie do przebrnięcia tylko pozornie. Mimo wszystko weszły w żyły, w nerwy, w pamięć. Nawet jak człowiek nie chciał, nawet jak z początku protestował, oburzał się, patos Rejtana odgrywał – przecież jakoś przyzwyczajał się z czasem. Nienormalność z wolna przepoczwarzała mu się w normalność, godził się, że inaczej już nigdy nie będzie, miękły w nim protesty, rezygnował z walki, białą flagę wywieszał. Wiele miesięcy, wiele lat trwające w Starym męczenie zmysłów widza, bezlitosne tresowanie jego oka, ucha, podniebienia i mózgu nowoczesną poetyką gruzu – przyniosło efekt. Oto rumowisko stało się czymś na podobieństwo powietrza, bułki z masłem, szklanki wody. Stało się nieuchronnością łatwą dla przełyku. Lecz istnieje też efekt drugi. Jego sedno tkwi w starym banale: "Wszystko od tego zależy, na czym co leży". Pierwszy z brzegu przykład dajmy. Weźmy - pasztetową.

Jeśli karmi się człowieka przez rok bity - trzy razy dziennie, plus podwieczorek i drugie śniadanie – wyłącznie wiórami suchej, starej rzepy, podawanej w rdzewiejącym wiadrze, to gdy po roku zaserwuje mu się na białym, wymytym, pustym talerzu doskonale okrągły plaster świeżej, porządnej, ze skóry obranej pasztetowej, dokumentnie oszołomiony czystością widoku oraz czystością smaku człowiek nawykły do rzepy gotów krzyczeć, że to nie pasztetowa jest, tylko najdelikatniejsza polędwica z czarnymi truflami, po prostu Tournedos a’la Rossini wprost z najwytworniejszej paryskiej restauracji! I trudno się urzepionemu człowiekowi dziwić.

Tak, na dwugodzinnym seansie Smolar trzeba bardzo uważać z kontekstem rumowisk, gdyż w przeciwnym razie, napawając się nieobecnością zapamiętanych bałaganów teatralnych, prędko można zacząć skandować: „Tournedos!!! O le!!! A’la!!! O le!!! Rossini!!! O le!!! O le!!! O le!!!”, wychodząc tym samym na lekkiego paranoika, którego poniosło ze szczęścia. Że u Smolar aktorzy nie taplają się w hektolitrach wylanej na scenę kawy Inki, że nie kotłują się w ustawionym na schodach obok widowni toy-toyu, że nie wyświetlane są filmy, że aktorzy wiedzą, co mówią, i wiedzą, co grają, że nikt nie siedzi w czajniku wielkości małego fiata, że nie zwisają nad sceną wymiona monstrualnej kozy, że nikt się nie przebiera za Kubusia Puchatka i nie tapla się w galarecie cieknącej z kozich wymion, że nie ma kota zrobionego z drutu ani innych podobnych cudactw, których dziś w Starym grube setki, jeśli nie tysiące straszą – na kanwie kolosalnej ulgi, którą przynosi w seansie Smolar absencja takich inscenizacyjnych głupot, można nagle nadąć się niczym jeleń i zacząć ogłaszać Genialność Genialnie Czystego Arcydzieła Smolar. Po prostu – można w drugą skrajność wdepnąć i bredzić jak bredzą rumowiska, tylko że po przeciwnej stronie. A prawda – leży klasycznie w środku. Jak mawiał poeta: W miseczce, trącić noskiem – wyleje się. Uważać trzeba, nie chce być inaczej.

Ten "Kopciuszek"... Prawda w miseczce po środku jest prosta: ani to genialność, ani arcydzieło, a jeśli o czystość chodzi – jest czystość, owszem. Lecz tylko tyle. Czyli dziś - aż tyle. Czystość elementarna, z umiejętnością kreowania której pensjonariusze wydziałów teatralnej reżyserii powinni przecież opuszczać pensjonaty, mając w dyplomach wpisane nie: "Magister sztuki reżyserskiej", jeno: "Czeladnik nie bredzenia". Taka czystość jest czystością seansu Smolar - normalna czystość, fundowana na zwykłej przyzwoitości. Dziełko Smolar to normalne, porządne, ciepłe, spójne opowiedzenie historii, którą ludzkość opowiada sobie wciąż na nowo ponoć aż od IX wieku p.n.e., kiedy to pierwszy raz anonim jakiś wysnuł ją w Chinach, i którą od tamtej chwili uwieczniono do dzisiaj w wersjach podobno siedmiuset. Nie ma sensu jej streszczać. Wystarczy dodać, że Pommerat przeniósł "Kopciuszka" ze słodyczy - w gorycz lekką, z jasności – w cienie, w mrok nawet, ze sfery stadnej edukacji – na tereny samotnego smakowania traum najboleśniejszych. Nie ma u niego karocy z dyni, operetkowo pastelowego podziału na dobro i zło, ani barwnego szczebiotu bohaterów, w ostatecznym rachunku ociekającego ulgą. Nie ma ulgi, nie ma jasnego pocieszenia, choć wszystko kończy się w sumie dobrze. Jest tylko opowieść, w której role naczelne grają: pamięć o śmierci istoty najbliższej i bezradność uporczywego pamiętania o nieubłaganie mętniejącej z czasem śmierci istoty najbliższej. To jest w słowach Pommerata. I aż tyle jest u Smolar, w seansie, przy którym trzeba się ostro pilnować, aby nie przepoczwarzyć go w kuriozalny cud na kiju. Trzeba się ostro pilnować i wciąż wracać do tych oto odwiecznych oczywistości teatralnych.

Niech brednia scenicznych rumowisk nie usprawiedliwia bombastycznego piania nad sceniczną czystością, która niczym innym przecież nie jest, jeno abecadłem i psim obowiązkiem ludzi publicznie snujących opowieści. Niech zatem Smolar nie oczekuje wyniesienia na reżyserskie ołtarze, tylko niechaj dalej będzie fachowcem w niestety zamierającej sztuce serwowania na jasnym, wymytym talerzu plastrów świeżej, porządnej, smacznej pasztetowej. Aktorzy Smolar zaś – Małgorzata Gałkowska, Jaśmina Polak, Bartosz Bielenia, Małgorzata Gorol, Marta Ścisłowicz, Zbigniew W. Kaleta – powinni pamiętać, że zawód ich jest z grubsza właśnie tym, co w seansie Smolar czynią zgrabnie, jasno. Lepieniem losów ludzkich, które mają początek, środek i koniec, a nie bezładem stu tandetnych gagów, który to bezład jest regułą aktorstwa w trupim świecie rumowisk. Lepienie losów ludzkich, w miarę spójnych i pełnych – to powinna być normalność ludzi żyjących z udawania kogoś innego. I to jest normalność, nad którą - o ile ludek recenzencki nie zgłupieje do reszty – nikt nie będzie piał niepoczytalnych laurek. Bo czy nie jest idiotyzmem litym – zachwycać się zawodowym kolarzem, gdyż na rowerze potrafi utrzymać równowagę bez przytwierdzania do tylnego koła dwóch małych, wspomagających kółek od rowerka dziecięcego? Czy to nie kompromitujące – uwznioślać zawodowego pływaka za to, że po wskoczeniu do basenu nie opada jak kamień na dno? I czy to nie wstyd strzelisty – czcić zawodowego kierowcę rajdowego, albowiem nie dość, iż nie myli pedału gazu ani z pedałem sprzęgła, ani z pedałem hamulca, to na domiar genialności swojej rajdowej wie, że kierownica to taki okrągły przedmiot, którym należy kręcić w lewo, kiedy w lewo chce się pojechać, w prawo zaś - kiedy chce się sunąć w prawo?

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Pluszowe kopyto

Ostatnia aktualizacja: 17.03.2017 16:16
Szewskiego kopyta nie było już wtedy w ogóle. Pozostało samo tylko wielkie ciepło pensjonarskiej wspólnoty ludzi dobrego serca, szczerze udających, że oto bardzo świeży, młody, nowe ścieżki wytyczający teatr widzieli.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Seans, którego nie będzie

Ostatnia aktualizacja: 24.03.2017 19:49
Oto on sam w jego palcach. Już nie ma przepaści pomiędzy opowieścią a kuglarzem, który będzie ją snuł. Zaczyna! A może zaczął wcześniej? Sen nie jest precyzyjny, lecz to nieważne. Zaczynają się słowa. Zaczyna się wszystko, co mamy.
rozwiń zwiń