Postacie z książek to jedynie szeregi słów.
Robert Louis Stevenson
Moje postaci to cienie.
Samuel Beckett
Fotografia jest mała, czarno-biała, rozmyta. Kształty? Jakby zawieszone w lichej mgle. Tyle zostało. I jeszcze słowa szczęśliwców, którzy widzieli to na żywo.
Metr nad ziemią zatem, na dłoni niczym miękka płaska wyspa zamarła w ciemnym powietrzu – stos lilipucich figur z białego porcelitu. Którzy na żywo widzieli granego przez Davida Warrilowa „Wyludniacza” Samuela Becketta wspominają, że nawet z bliska trudno było w stosie dostrzec ludzkie kształty, że dla gołego oka był on raczej kupką chłodnych, trupich paznokci.
Z okazji 75. urodzin Jerzego Treli patrzę na to zdjęcie. A chwilę potem na trzy inne. Ślady tego samego seansu.
Teraz dłoń gigantyczna, o zwisających rozczapierzonych palcach, uwieczniona jest sekundę po rozsypaniu paznokci, po wrzuceniu ich w krąg szarego światła. Bezlitosny gest. Ci, którzy widzieli opowieść na żywo, mówią, że kiedy spojrzało się przez srebrną lunetkę, wręczaną każdemu z widzów przed wejściem na salę, paznokcie nabierały ludzkich kształtów. Był liliput siedzący i liliput stojący. Jeden wchodził po tyciej drabinie, opartej o ścianę makiety przekrojonego na pół walca, inny, mocno zadzierając główkę, spoglądał w niebo czarne. Lilipucia kobieta tuliła do piersi lilipucie niemowlę. Obejmowała się czule para liliputów. Słowem -było wszystko. Kroki, zapatrzenia, bezradności, euforie, rezygnacje, spojrzenia, drgnienia. W znieruchomiałych liliputach – zamarłe były wszystkie gesty. Wszystkie nasze gesty. I nad liliputami – tak powiadają, którzy słyszeli na żywo - cały czas głos Warrilowa brzmiał, głos powtarzający Becketta lekcję anatomii naszego bycia tutaj, nas błąkających się, szukających pocieszenia i rezygnujących z szukania, kiedy zbraknie sił. Którzy słyszeli, bez wahania mówią o tym głosie: „Niebywały!”.
Fotografia trzecia – cały Warrilow. Tak, cały bóg gigantyczny, cały demiurg, albo kuglarz wędrowny, w dokumentnie zmęczonych butach, w stareńkiej marynarce i przykrótkich spodniach kucający nad rozsypanymi liliputami i makietą przeciętego walca. W prologu seansu – tak wspominają, którzy widzieli – wyjął to z wiekowej torby podróżnej. Taki więc on na trzeciej fotografii. I jego dłonie, teraz wiszące w geście bezradności nad figurkami i scenografią jego opowieści, snutej po raz kolejny.
Wreszcie ostatni widok z „Wyludniacza” Becketta-Warrilowa. Twarz kuglarza, demiurga odpustowego, żałosnego bożka - zwrócona w bok. Jego oczy szukają czegoś, gdzieś daleko, w ciemności. Odpowiedzi? Pocieszenia? Wyroku? Wysoko nad swym teatrzykiem trzyma kuglarz w palcach lewej dłoni liliputa, który, jak każdy, nie zostanie zbawiony. Ci, co słyszeli, wspominają, że Warrilow przepoczwarzał swą intonację. Wpierw mówił tak, jakby beznamiętnie tylko relacjonował jakieś zewnętrzne, dawno przebrzmiałe zdarzenia, tak, jakby był zupełnie na zewnątrz budowanego ze słów obrazu, wydłubanego z czasu przeszłego, dokonanego, z pamięci swojej lub cudzej. Lecz naraz porzucał oddalenie i wchodził w opowieść, do wnętrza zdań, pod słowa. I działo się tak, jakby opowieść przejmowała władzę nad nim. Więcej. Jakby prawdziwą fabułą nie były już niegdysiejsze zdarzenia, a sama alchemia opowiadania, sam mozół dziergania językowych krajobrazów. Jakby żaden model nie poprzedzał głoszonych słów. Kuglarz stwarzał świat tam i wtedy. Od pewnej zawrotnej chwili seansu opowiadał już tyleż o rozsypanych liliputach, co - o sobie. Rozbierał się. Był nagi. Skóra przypominała jasność stosu paznokci, biel porcelitu. Tak wspominali, którzy widzieli. Kiedy patrzę na zdjęcie ostatnie i widzę kuglarza trzymającego w palcach liliputa, jest w istocie tak, jakbym widział liliputa trzymającego w palcach liliputa. I właśnie teraz sen na jawie robi mi z okazji urodzin Treli oniryczny prezent. Oto twarz patrzącego w bok Warrilowa przeistacza się z wolna w bryłę ciepłej plasteliny, która sama z siebie zaczyna się lepić w dzisiejszą twarz Treli. I widzę, jak Trela odkłada trzymanego w palcach liliputa na kopczyk liliputów... Sen na jawie rozkręca dla mnie spektakl niemożliwy, seans widmowy, jedyny, który dziś miałby sens wielki, owszem, miałby... Słyszę głos Treli. Słyszę jak mówi zdania „Wyludniacza”, od początku, do końca. Słowa Becketta. Te, co poniżej, i całą resztę słów, których nie należy wyjaśniać. Gdyż są, czym są. Zdumiewającymi przedmiotami.
Siedziba błądzących ciał, z których każde szuka swojego wyludniacza... Światło. Słabe. Żółte... Pulsujące, jakby ktoś dyszał. Zastygające czasem, jakby oddech zamierał... Wtedy wszyscy kostnieją... Ciała ocierają się o siebie z szelestem zeschniętych liści... Siedzą one na ogół pod ścianą w pozycji, która na twarzy Dantego wzbudzała jeden z owych nielicznych i nikłych jego uśmiechów... To plemię niewielkie pomaleńku zamiera, aż do szczętu wytraci swe siły... Od niepamiętnych czasów krąży pogłoska albo, lepiej, utrzymuje się idea, że istnieje wyjście... Tyle na pierwszy rzut oka o tym wierzeniu tak dziwnym, i samym w sobie, i ze względu na wierność, jakiej mu dochowuje tyle opętanych serc. Jego daremny płomyk zgaśnie im pewnie ostatni, przy stałym założeniu, że ma ich pochłonąć ciemność... Nikt nie zagląda w siebie, gdzie nikogo nie może być... Czegokolwiek szukają, to nie jest tym... W ten sposób obnaża dawno zżartą twarz, a w końcu z pomocą kciuków otwiera bez trudu oczy... I dalej tak w nieskończoność, aż pod koniec nie do pomyślenia, jeśli to ujęcie jest do utrzymania, już tylko jedno, ostatnie, w słabych porywach wciąż szuka...
Wystarczy.
Na 75 urodziny Treli sen na jawie uroił dla mnie Trelę, co wyciąga z torby wędrownej biedne rekwizyty i tu i teraz głosem, samym głosem i kilkoma ruchami stwarza świat, nadając słowom Becketta ciężar, jak ongiś, samymi tylko gestami, mim Marceau nadawał go powietrzu. Bo też taka, doskonale ascetyczna, jest sztuka Treli. Nie od dziś, nie od wczoraj, ani od lat dziesięciu, lecz jednak dziś zdaje się ona osiągać poziom potężnego minimalizmu, czystości zawstydzającej. Dwa, trzy tygodnie temu słyszałem, jak mówi na głos wiersze Bolesława Leśmiana. W ciszy po każdym finalnym wersie - w prawie pustej sali wiele naraz rzeczy się zjawiało, rzeczy zdumiewających, gdyż niewidzialnych, lecz do dotknięcia. Co komu po takiej alchemii – akurat dziś, w epoce teatru papuziego, całego w barokowych ozdobnikach, arabeskach, choinkowych bombkach, serpentynach we wszystkich kolorach tęczy, esach-floresach i innych arabeskach, rzecz jasna nie tylko inscenizacyjnych? Co komu po Treli, po takim Treli, w teatrze bombastycznych nadmiarów nowoczesności, publicystyki, uwspółcześniania, palących problemów, słowem – co komu po nim na tych wiecach doraźności jak pawi ogon, zawsze strzeliście wybujałej, i z kolosalnym przytupem tyleż podawanej, co z hukiem wywalanej na scenę? Sen na jawie uroił dla mnie w urodziny Treli Trelę mówiącego „Wyludniacza”, od którego, jak prawie od wszystkiego, co Beckett napisał, odpadł każdy malowniczy ozdobnik i każdy frędzel doraźności. Zostało tylko to, co nieuchronne. Niezmienne dno. Jasne słowa o ciemności.
Staje więc Trela na scenie w seansie, którego nie będzie. Śmiertelnie zmęczone buty, przykrótkie spodnie, marynarka biedna, stara podróżna torba w garści. Wyjmuje z niej i ustawia w małym kręgu szarego światła makietę przepołowionego walca z wspartymi o jego ściankę drabinkami jak z domku dla lalek. Oto siedziba. Wyjmuje garść paznokci, które dzięki srebrnym lunetkom okażą się lilipucimi manekinami, i pozwala im odpocząć metr nad ziemią na swej ogromnej dłoni. Oto trochę czułości. Teraz rozrzuca lilipucie manekiny. Oto brak litości. Unosi jednego. Oto on sam w jego palcach. Już nie ma przepaści pomiędzy opowieścią a kuglarzem, który będzie ją snuł. Zaczyna! A może zaczął wcześniej? Sen nie jest precyzyjny, lecz to nieważne. Zaczynają się słowa. Zaczyna się wszystko, co mamy.
Siedziba błądzących ciał, z których każde szuka swego wyludniacza. Dostatecznie obszerna, by szukanie było daremne. Dostatecznie ograniczona, by daremna była ucieczka...
***
Paweł Głowacki/mc