Nie ma jak u mamy, ciepły piec, cichy kąt...
Wojciech Młynarski
Literatura jest wymysłem. Fikcja jest fikcją. Nazwać opowieść literacką „opowieścią prawdziwą” to znieważyć zarówno sztukę, jak i prawdę.
Vladimir Nabokov
A jednak - miękkość. Nie sposób się dziwić. Miękkość była nieuchronna. Mimo wyznań Justyny Sobczyk, która w Narodowym Starym Teatrze „Szewców” wyreżyserowała poniekąd według „Szewców” Witkacego, mimo jej zapewnień, że miękkość, choćby najczyściej szlachetna, wykluczona jest. Wykluczona, gdyż nie chodzi o chrześcijańskie współczucie! Nie chodzi o żadną łzę, nad cierpieniem rojoną! Ani o wyciąganie pomocnej dłoni, ciche zrozumienie, troskliwe łączenie się w bólu, litość szczerą!... Słowem, mowy nie ma o niczym, co jest z gatunku łagodnego pocieszania brzdękiem monet wrzucanych w dziurawy futerał niewidomego ulicznego skrzypka bez domu i rodziny!... Tak. Lecz mimo takich zapewnień Sobczyk – na maleńkiej Scenie Nowej nie twardo, a miękko było przez dwie godziny. Nieuchronnie miękko, ciepło, przytulnie. I nie tylko na scenie okratowanej, okraszonej w głębi rozetą z kolorowych butów. Miękkość unosiła się wszędzie, choć przez kilkanaście minut niejasne były powody miękkości.
No bo niby dlaczego spod maski surowości aż tak miła i do rany przyłóż twarz Michała Majnicza grającego Sajetana Tempe, szewca naczelnego, się przebija? A te dyskretnie, jakby mimo woli aktorów pałające dobrodusznością jasne oblicza Szymona Czackiego i Martyny Krzysztofik w rolach Czeladników? Dla kogo ich miłe ciepło? Przechadzająca się z boku Małgorzata Zawadzka, która za chwilę wcieli się w postać prokuratora Roberta Scurvy’ego, owszem, stąpający lód udaje, lecz przecież aura jej jako żywo przypomina jednak tego węża, co wieki temu w czołówkach telewizyjnych teatrów sensacji, zwanych Kobrami, bardzo groźnie się wił na ekranie, krwiożercze miny robił, kłem jadowym błyskał, a na końcu znienacka oczko i mięciuteńki uśmieszek do widza puszczał. Podobnie rzecz ma się z Radosławem Krzyżowskim – ciemny pyton z niego, lecz jak uważnie popatrzeć, pyton pluszowy, ot, szalenie miła w dotyku przytulanka. Za chwilę zagra kobietę, będzie księżną Iriną Wsiewołodowną Zbereźnicką-Podberezką, lecz na razie nie gra. A kiedy już zacznie, często będzie wychodził z roli i do roli wracał. To kolebanie się, ten pomiędzy aktorstwem a prywatnością, iluzją a deziluzją rozgrywany mecz ping-ponga, to w rolę wskakiwanie i z roli na chwilę wyskakiwanie – okazuje się być w seansie Sobczyk powszechnie obowiązującym dowcipem. Każdy tutaj gra coś, jakąś postać, lecz ciągle, w przypływie, by tak rzec, tęsknoty za prawdą – znienacka z roli wychodzi, choć ze sceny nie schodzi, czyli w sumie dalej gra, lecz w razach takich gra, że nie gra, i z głębi najintymniejszej prywatności swojej opowiada o radościach i smutkach, wzlotach i upadkach zawodu aktorskiego, amen. Co to wszystko ma wspólnego z Witkacym? No i dla kogo dziupla Nowej Sceny w kilkanaście minut zmienia się nieuchronnie w dziuplę dyskretnego współczucia?
Otwierają się drzwi z tyłu widowni – i wszystko staje się jasne. Tak, sunąca ze sceny miękkość była nieuchronna. Otwierają się drzwi i wchodzi troje ludzi, którym los niepojęty nieodwracalnie pomieszał coś w chromosomach - na zawsze obarczył zespołem Downa. Ireneusz Buchich de Divan, Anna Komorek, Paweł Kudasiewicz. Oni, jak reszta, przez dwie godziny będą sobą i nie sobą, będą wchodzić w role pomniejsze i wychodzić z nich. Ale to nie jest już ważne. Wchodzą – i kończy się teatr. Jaki przez te kilkanaście minut on był – a był mniej lub bardziej śmiesznym kabaretem, gdzie artyści sami z siebie chichoczą – jaki był teatrzyk ten, to był, ale był. Teraz zaczyna powtarzać się fiasko bardzo starej naiwności tych artystów, których z przyczyn tajemnych drażniła istota sztuki, czyli sztuczność, wirtuozeria zmyślania, alchemia udawania. Płoszyło ich, dalej, jak widać, ich płoszy, żonglowanie litą nieprawdą, doskwiera im fikcja – więc wciskali, wciskają w fikcję wyciągnięte z realności kawałki prawdy najprawdziwszej. Ileż było takich gestów jakoby wstrząsających, orzeźwiających, próbujących uzupełnić sztuczność godnością prawdy, szczerością tak zwanego ready-made? Niech wystarczy klasyczny. Czy ktoś nie pamięta choćby brawury Marcela Duchampa, który w muzeum jakimś szacownym wyeksponował jako dzieło sztuki realny, z szaletów miejskich przytaszczony pisuar i nazwał go czule „Fontanną”? Zanim stanie się księżną Zbereźnicką-Podberezką, Krzyżowski jest oto kustoszem muzeum bardzo starego estetyczno-intelektualnego fiaska. Zaprasza troje gości na krzesła z boku sceny i w istocie ciepło, czule, troskliwie, dobrodusznie – właśnie tak, gdyż normalny człowiek nie potrafi inaczej w spotkaniu z bólem, obojętnie jak uzewnętrznionym - zaczyna słowami i gestami opowiadać im ruchomą ekspozycję, zaczyna oprowadzać ich po trwającym właśnie przedstawieniu, seansie iluzji naiwnie szprycowanej prawdą aktorów wychodzących z ról. Za chwilę goście dodadzą do takiej prawdy - prawdę własną, nieszczęście swoich pomylonych przez niepojęty los chromosomów. Teatr już się skończył. Nie wiadomo, co się zaczęło.
Rzecz w tym, że się od natury nie ucieknie. (Owszem, banały bywają celne). Jeśli człowiek jest zwyczajny, choćby nie wiadomo jak gigantycznie zaklinać rzeczywistość – mięknie człowiek wobec bólu. Być może fenomenalnie udaje marmur, lecz mięknie na dnie. Nie chce być inaczej, nie będzie, nie było. Czy chodzi o garbusa, czy o umierającego na raka, czy o beznogiego, niemego, niewidomego, bezdomnego, o kogokolwiek tak lub inaczej zgruchotanego fizycznie, duchowo, chromosomowo lub mózgowo – zawsze bez reszty świat dookolny skrapla się w tej figurze, gdziekolwiek ona się znajduje, na ulicy, w tramwaju, na dworcu, pod drzewem, na scenie, w szaletach miejskich, na plaży. I raczej nie ma mowy, by myśleć o czymś innym niż to, co właśnie stanęło naraz naprzeciwko i jest, po prostu jest. Nie ma możliwości, by myśleć o czymkolwiek innym, a zwłaszcza o teatrze, nawet gdy spotkanie jest w teatrze. Dlatego „Szewcy” Sobczyk są nieuchronnie, choć niezamierzenie ciepli, troskliwi, czuli. Są pocieszeniem mimo woli.
Gdy weszli ludzie dotknięci zespołem Downa – szewskie kopyto zmiękło zupełnie. Nie mogło być inaczej. Ogromne, ogromnie czarne, w „Szewcach” postawione przez Witkacego diagnozy co do stanu ludzkości oraz jej jutra, czyli teraźniejszości naszej, obróciły się w garść czułości. Musiało tak się stać. I nieuchronnie musiało stać się też tak, że kiedy Krzysztof Globisz – gigant aktorstwa, gigant sztuki udawania, od sztuki udawania zupełnie odcięty przez los, który jego prawą rękę zmienił w gałąź, mowę w szum, w nogi zaś wsunął zwały waty, skazując giganta finezyjnej sztuczności na bycie jedynie prawdą bólu – kiedy Globisz, taki Globisz, jako Hiper-robociarz kończy swą etiudę realnego bełkotu i realnej chwiejności, zamykając tym „Szewców Sobczyk, na widowni rozlegają się brawa nadzwyczajnie czule pocieszające. Szewskiego kopyta nie było już wtedy w ogóle. Pozostało samo tylko wielkie ciepło pensjonarskiej wspólnoty ludzi dobrego serca, szczerze udających, że oto bardzo świeży, młody, nowe ścieżki wytyczający teatr widzieli.