Jest taka cierpienia granica,/ Za którą się uśmiech pogodny zaczyna.
Czesław Miłosz „Walc”
Żmija!... W postaci kija.
Jaszczurka!... W postaci sznurka.
Chłopczyk do swego kolegi na szkolnej wycieczce do lasu.
Wielce kłopotliwe dla otoczenia bywają efekty niepoczytalnych skojarzeń. Na przykład: z jednej strony świat cały, wszystkie elementy świata, z drugiej zaś - tak zwane "te rzeczy". Dorastającym chłopcom wszystko kojarzy się z jednym, stąd na imieninach u cioci nagła bladość matki dostrzegającej rumiane ożywienie synka, kiedy na stół wjeżdżają talerze z kulistymi, dygoczącymi galaretami z drobiu. Czyż nie? I żebyż tylko galareta była groźna! Absolutnie wszystko jest groźne, gdyż absolutnie wszystko się kojarzy, nawet książka. Dla dorastającego chłopca każda książka, jak uroczo ujął to klasyk, służy do czytania jedną ręką. Lecz zostawmy "te rzeczy". W dzieciństwie, co wieczór po kolacji podróżowałem po świecie, nie ruszając się z łóżka. Wystarczyło tylko, żem rozkręcił w ciasnym łebku swym cyrk niepoczytalnych skojarzeń. Trzy poduchy, jedna na drugiej, były wnętrzem kabiny ciężarówki; obrotowa mamy mojej taca na torty – kierownicą; aluminiowa chochla – lewarkiem zmiany biegów; moje głośne "brumbrum" – ciemną melodią potężnego silnika; kwiatowy deseń tapety na ścianie – labiryntem autostrad. Słowem, burdel na łóżku panował totalny, lecz cóż stąd, skoro znakomicie się jechało! "Dokąd dzisiaj? Do Baden-Baden!", szczebiotałem – i ruszałem. Zwiedziłem tak Europę całą. Choć nie do końca... Zresztą – cóż tam ja! Cóż tam mój skojarzeniowy cyrk epoki krótkich majtek! Któż nie pamięta, że byle kij był mieczem rycerza okrągłego stołu, durszlak – hełmem, a pokrywka od największego gara – tarczą? Kogóż nie zlał ojciec za masakrującą plastikowe kółka jazdę na odkurzaczu Zelmer niczym na koniu? I któraż dziewczynka nie robiła w osiedlowej piaskownicy zupy z wody, piachu, psich bobków, trawy i strzępów gazet? Szkoda pytać. Odpowiedzi są jasne, jak jasna jest twórcza osobowość reżysera teatralnego Radosława Rychcika.
Dla odwiecznego dziecięcego cyrku niepoczytalnych skojarzeń, Rychcik jest czymś na podobieństwo lustra. Powtarza się w Rychciku cyrk, powtarza się, lecz odwrócony i jakby lekko przesunięty.
Otóż, Rychcikowi cokolwiek - kojarzy się ze wszystkim. Ale jako że wszystkiego na scenie użyć nie jest w stanie nawet Rychcik (serce mi stanęło, bo a nuż stwierdzeniem tym wywołałem wilka z lasu i w następnym dziele Rychcik pokaże jednak wszystko...) – więc wybiera Rychcik w ciemno. Mając za punkt wyjścia cokolwiek – na zasadzie niepoczytalnych skojarzeń wydłubuje ze świata to, to i jeszcze to, ewentualnie to, to i jeszcze to, tudzież to, to i jeszcze to, po czym krasi wybór wisienkami tego lub tamtego – i oto gotową ma teatralną partyturę! Ile trwał trud twórczy? Kwadrans? Tym razem, na dużej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie, zaczynem, punktem startu, inspiracją, tym czymkolwiek - okazało się "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego.
Czy wiele jest kategorii tak pojemnych jak kategoria wolności? Czy istnieje na globie ktoś lub coś, kto nie jest zniewolony, co nie jest zniewolone, tak lub inaczej, przez to lub przez tamto? Nawet wąż boa w krakowskim zoo zniewolony jest, więc wyzwolenia łaknie. Owszem. I owszem, śmiało mógł Rychcik zlepić "Wyzwolenie" Wyspiańskiego z niegodnym węża boa losem węża boa w krakowskim zoo, lecz Rychcika cyrk niepoczytalnych skojarzeń akurat inne figury zniewolenia lub wolności Rychcikowi wyczarował. Oto lista.
"Buszujący w zbożu" – kultowa powieść Salingera. Ubrani w pasiaki więźniowie hitlerowskich obozów zagłady. Gestapowiec strzelający do tłumu z maszynowego karabinu. Animowany film Zbigniewa Rybczyńskiego "Tango". Fabularny amerykański film "Stowarzyszenie Umarłych Poetów". I wreszcie - w klasie na nudnej lekcji uwięziona dorastająca młodzież o łebkach wypełnionych nęcącym obrazem drżącej kulistej galarety z drobiu, tęsknie wyczekująca dzwonka na przerwę, aby poczuć wolność prawdziwą i przed następnym lekcyjnym zniewoleniem na "Matmie", "Biologii" lub innym "Polaku", na ławkach i pod tablicą skołatane marzenia grupowo ukoić choć przez minut dziesięć. To na scenie trwa wprost lub w przenośni. Plus, na okrasę, kilka rockowych piosneczek grzmi i łomocze, ktoś śpiewa song Ewy Demarczyk "Karuzela z Madonnami", w finale zaś - po mniej więcej dwóch godzinach kicającego, czołgającego się, skaczącego, biegającego, chóralnie zawodzącego i coraz potworniej zdyszanego bałaganu aktorskiego i gimnastycznego, w którym za chińskiego boga dociec nie sposób, kto właściwie jest kim, kto gra kogo oraz dlaczego - jeszcze scenę samobójstwa nauczyciela oglądamy z duszą na ramieniu, bo jeśli z pistoletu w skroń swą strzelając nie trafi on, to przeżyje, a gdy przeżyje, seans Rychcika się nie skończy – i co wtedy? Kto nas wyzwoli z oglądania? Najwyższego chwalić – trafił. A sens tej całości wszechstronnie bałaganiarskiej - jaki?
Co to wszystko znaczy? Te figury niepoczytalnych skojarzeń – co wspólnego mają z "Wyzwoleniem", którego u Rychcika nie ma, gdyż obróciło się w bezładny kopiec liter zupełnie martwych? A niby co wspólnego ma patyk z mieczem, tacka z kierownicą, odkurzacz z koniem i psi bobek w mętnej cieczy z białą kiełbasą w jak zawsze wyśmienitym żurku mamy? To, co sobie uroisz w malignie. Skąd nagle w głośnikach śpiewany przez aktorkę anonimową song Demarczyk, i dlaczego akurat ten? Czyli skąd nad kopcem posiekanych słów Stanisława Wyspiańskiego frazy akurat tego wiersza Mirona Białoszewskiego zawisają i falują gromko?
Odpowiedź na ostatnią zagwozdkę jest wzruszająco prosta, choć w trzech taktach ona i w jednej dygresji. Krok pierwszy: "Wyzwolenie" Wyspiańskiego skojarzyło się Rychcikowi z "Buszującym w zbożu" Salingera, gdyż powieść Salingera też jest opowieścią o konieczności wyzwolenia się z pęt. Dygresja: Owszem, mógł Rychcik pokazać na scenie węża boa, co dzielnie na wolność wyczołguje się z terrarium, lecz i bez tego obrazka wąż boa i jego los smętny jest w seansie Rychcika obecny – jakoś tam majaczy jego profil, gdyż jedna ze scen „Buszującego w zbożu” rozgrywa się w zoo w Nowym Jorku, gdzie zapewne są węże boa. Krok drugi: Tamże, w zoo w Nowym Jorku, mała bohaterka – dziesięcioletnia Phoebe, siostrzyczka bohatera głównego, który dąży ku wolności – wsiada na karuzelę i kręcić się zaczyna. Krok trzeci i ostatni: Akurat ten song Demarczyk wybrzmiewa nagle, albowiem jest on songiem nawołującym do wsiadania na karuzelę i ruszania w podróż kolistą. I tyle. Zagwozdka została rozgwozdkowana. Nie, rzecz nie w tym, iż jestem geniuszem rozkodowywania niepoczytalnych scenicznych sekwencji. Nie. Z "Wyzwoleniem" Rychcika, jak i ze wszystkimi jego dziełami teatralnymi, sprawa jest wbrew pozorom prościuteńka. Ot, istny drucik. Po prostu skupiasz się, natężasz mięśnie, po czym cofasz się do epoki krótkich majtek, do czasu cyrku niepoczytalnych skojarzeń – i już masz jasność pełną. Można tak, owszem, lecz można też inaczej. Istnieje drugie, prostsze wyjście z kłopotów. Należy najzwyczajniej pod słońcem wziąć przykład z mądrych dorosłych. Wystarczy, że dyrektorzy Teatru Słowackiego – Krzysztof Głuchowski i Bartosz Szydłowski, przecież w artystycznym sensie prawni opiekunowie Rychcika, a nawet jakby chwilowa jego rodzina zastępcza – wystarczy, że wezmą przykład z mojej mamy, a zapanuje błogi, święty spokój.
Pamiętam, jeździłem po Europie całej, lecz w istocie, cóż tu kryć - nigdy donikąd nie dojechałem. Gdy bowiem byłem w połowie drogi do Baden-Baden, Wenecji lub innego Madrytu – mama wkraczała do pokoju, z politowaniem głową kręciła, bardzo ciężko wzdychała i mówiła: "No, dość już tych głupot! Teraz do łazienki marsz, myć ząbki, buzię i uszka! A później - paciorek i lulu, bo jutro szkoła!". Znikałem złamany, a ona poprawiała poduchy, wyrównywała prześcieradło, zabierała tortową tacę i chochlę, i na odchodnym mruczała pod nosem: "Do Baden-Baden mu się zachciewa, a nie dość, że jeszcze się nie nauczył, ile jest dwa plus dwa, to na dodatek wciąż nie umie chodzić prosto, jak Pan Bóg przykazał..."
Paweł Głowacki