Operetka

Ostatnia aktualizacja: 31.08.2017 18:00
Dzień w dzień wstawał tak i tłukł małe dłonie, tłukł je do skutku, aż w końcu smyk grał nuta w nutę to, co było do zagrania, a nie co innego.
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: Knot Mirai/Shutterstock.com

Z ócz sześci łzami ciekł i na trzy szczęki
Ustawnie śliną zakrwawioną rzygał.
Z ust każdych sterczał grzesznik i jak pęki
Trawy w miętlicy na miazgę był tarty.

Dante Alighieri "Piekło" Pieśń XXXIV

Trumno spęczniała, żałosny pogrzebie
O, biada, biada, biada!...

Witold Gombrowicz "Operetka"

Nadchodzą. Pod Twoją obronę uciekamy się więc, święta Boża Rodzicielko, i błagamy: naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, amen. Idą od wschodu. Józef Opalski, Jan Polewka, Jerzy Trela, Stanisław Radwan, Anna Polony. Komando zagłady Narodowego Starego Teatru Jana Klaty. Czarne anioły śmierci scenicznej nowoczesności, przez lata ostatnie kwitnącej w gmachu przy Placu Szczepańskim w Krakowie. Wzmocnieni Piątym – Czterej Jeźdźcy Apokalipsy, lecz bez koni. Niepotrzebne im wierzchowce. Mają czas - dziś czwartek dopiero, 31 dzień sierpnia roku pańskiego 2017, a dopiero jutro, w piątkowy poranek, nowa dyrekcja Narodowego Starego Teatru obejmie urząd – tak, mają czas, dużo czasu, mogą pozwolić sobie na spacer. Konie zbędne im są także dlatego, że Kraków – o rzut beretem przecież. Dziś o brzasku widziano ich pod Wieliczką, mijali Czarnochowice w drodze z lasku pod Kokotowem, gdzie mieli ostatnie przed kluczową ofensywą zgrupowanie. Teraz, kiedy piszę te słowa dygoczące, zapewne zostawiają za plecami Instytut Pediatrii w Prokocimiu. Kto wie, może stanęli na popas na szpitalnym parkingu? Może nawet weszli do gmachu, by pokrzepić zbolałe dzieci cynicznie sztucznym współczuciem demonów? Idą. Idą bardzo powoli, a prowadzi ich potworność nad potwornościami. Smolisty demon w falistej peruce z XVII wieku. Ociężałe widmo Jana Sebastiana Bacha z długą linijką w nieważkiej dłoni.


Pisałem już o nim w tym miejscu. Kiedy Marek Mikos wygrał konkurs na dyrektora Starego Teatru, uniwersytecki profesor teatrologii Dariusz Kosiński porachował w prasie argumenty za oraz argumenty przeciw. Wyszło mu, że są wyłącznie te przeciw, po czym odkrył, że wszystkie one skraplają się w katastrofalnym Janie Sebastianie Bachu. Po prostu – Mikos stoczy Stary Teatr na estetyczne i myślowe dno den, uczyni z wielkiej sceny przybytek sztuki dokładnie tak grafomańskiej, tak pustej i tak martwej jak strupieszałe nuty Bacha. To była przestroga profesora, to był jego krzyk o opamiętanie, póki jeszcze czas. Tak. Dziś zaś widać, że wstrząsająca przenikliwość profesora jest w świetnym towarzystwie. Oto mija 40 lat od dnia, kiedy ludzkość wyprawiła w kosmos dwie bliźniacze sondy Voyager. W 1987 oraz 1989 kolejno opuściły one nasz planetarny układ i suną przez nieogarnioną, niepojętą ciemność i ciszę na spotkanie obcych cywilizacji, niosąc w sobie wizytówkę homo sapiens, ludzkość w pigułkach. Jest złota tabliczka z sylwetkami kobiety i mężczyzny, są wzory matematyczne, jest też miedziana płyta z uwiecznionymi na niej brzmieniami Ziemi. Słychać przeróżne zgiełki, przemówienia dygnitarzy, życzenia w wielu językach, trochę nut folklorystycznych, śpiew wielorybów, a także - Preludium i Fugę C-dur z drugiej części Das wohltemperierte Klavier Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu Glenna Goulda. Twórcy pigułek wiedzieli, co czynią. Ocalili Ziemię! Żywot Voyagerów ocenia się na miliard lat, jest więc szansa, że jakieś zielone istoty złowią którąś kapsułę, zaczną studiować pigułki, włączą miedzianą płytę i – co? Po pierwszych trzech morderczo grafomańskich nutach Bacha na złamanie zielonego karku popędzą do swych rakiet, odpalą silniki i na pełnym gazie ruszą, lecz w stronę przeciwną do Ziemi, jak najdalej od Ziemi. Uczyni tak bez cienia wahania, choćby nawet mieli umrzeć w kosmicznej ciszy z głodu lub zginąć pod mieczami obcych barwy czerwonej. Albowiem każda śmierć lepsza jest niż śmierci od kilofa Preludium i sierpa Fugi C-dur! Tak oto Bach ocali naszą cywilizację przed najazdem obcych cywilizacji! To cieszy. Gorzej, katastrofalnie wręcz, iż nie ocali Starego Teatru jutro. Nie ocali, a zabije, gdyż idzie oto widmo Jana Sebastiana Bacha do Krakowa, prowadząc komando zagłady. Idą gęsiego, jak gęsiego szli przez gazety, kiedy tylko ogłoszono tragiczne zwycięstwo Mikosa.

Oczywiście, komando zagłady szło gęsiego nie przez wszystkie interwencyjne artykuły. Równie oczywiste, że Polewka, Trela, Radwan, Opalski i Polony nie w każdym żurnalistycznym dziele, w którym wystąpili, wystąpili w roli głównej, a także nie zawsze cała piątka. Często trzymano ich na uboczu, w cieniu, za kulisami – lecz jednak byli obecni. Uporczywi niczym memento, albo wers rapsodu żałobnego Cypriana Kamila Norwida. Krytycy rozpisywali przypadek Mikosa na wiele sposobów, lecz zawsze był to sposób koturnowy. Że oto koniec teatru, że śmierć nowoczesności estetycznej, że zdechnie teatr zaangażowany w naprawianie świata, śmiało żonglujący parzącymi żagwiami współczesnego nadwiślańskiego plemienia, hej!, że nie będzie już teatru śmiało boksującego się z prawicą, z lewicą, a także ze średnicą, cięciwą, łukiem oraz resztą władających życiem naszym sinusoid stromych i płaskich, hej! Zostanie tylko Bach, czyli śmierć w męczarniach pod młotami i sierpami salonowej grafomanii. Z grubsza tak wysokopiennie krzyczeli krytycy o przypadku Mikosa, ale jednak gdzieś tam, na dnie wysokopienności, snuło się komando zagłady. Polewka, Radwan, Opalski, Trela i Polony – z reguły zjawiali się, dziś zaś znów przybyli. Łukasz Drewniak przywołał ich w eseju "Wstrząsy wtórne", być może już ostatniej przestrodze, ostatnim wołaniu o opamiętanie. Problemem Mikosa, powiada Drewniak przenikliwie, jest fakt, że Mikos rozważa projekt Narodowej Sceny - w krakowskim kontekście, że rozgrywa siebie - w Krakowie. Zaiste! Zupełnie zdumiewające i nie wiedzieć skąd się biorące jest powszechne przekonanie, że Stary Teatr znajduje się w Krakowie, oraz generalnie że Kraków leży – w Krakowie. Czyż nie? To po pierwsze. A po drugie - byłoby lepiej, znacznie lepiej, gdyby Mikos, siedząc w Krakowie, rozgrywał się w Łomży, gdyby po prostu objął tamtejszy, łomżyński Narodowy Stary Teatr. Nie musiałby wtedy, analizuje Drewniak, wykonywać gestów wobec omszałego salonu krakowskiego, o którym Drewniak powiada: „Józef Opalski et consortes”. I sprawa fundamentalna – gdyby Mikos objął nie krakowski, a łomżyński Stary Teatr, nikomu ani niczemu śmierć by nie groziła jutro, gdyż Pięciu Bezkonnym Jeźdźcom Apokalipsy nie chciałoby się leźć aż do Łomży. A tak – idą i wiedzą że zdążą, bo Kraków blisko. Opalski et consortes, czyli, z łaciny dosłownie tłumacząc, Opalski i ci, którzy dzielą z nim los. Idą gęsiego, aby zabić Narodowy Stary Teatr Jana Klaty, bo taki jest ich los. Teraz są przy cmentarzu w Podgórzu. I tam, wśród krzepiącego zapachu grobów, zapewne kolejny popas.
Sądzę, iż sekret, dlaczego komando zagłady tak doskwiera słusznym Rejtanom teatru Klaty, jest w istocie prosty. Otóż, komando zabija – od dołu, a to szczególnie drażni. Polewka, Polony, Trela, Radwan, Opalski - oni zawsze dźgają od strony elementarza, z przyziemnej półki, na której spoczywa reguła "2 i 2 to 4", nic ponad to. Oto cała ich piekielna potworność! Światek poważnych analityków o przypadku Mikosa dyskutując, w olbrzymich komnatach podniebnego gmachu koturnów fruwa sobie, zaś komando tu, na ziemi syczy, że aby uszyć but doskwierający pięcie, choćby pięcie władzy, wpierw trzeba nauczyć się szyć buty prawidłowe.

Bach, kiedy uczył syna muzyki, rozkładał na klawesynie nuty utworu, który smyk miał zagrać, po czym kładł się z linijką w garści na łóżku i słuchał. Jak smyk przeoczył choćby jedna nutę, albo, Boże uchowaj!, z nudów dodał bohatersko nutę od siebie – Bach wstawał, tłukł tumana po łapach, rozkazywał: "Od początku!", po czym wracał na łóżko. Dzień w dzień wstawał tak i tłukł małe dłonie, tłukł je do skutku, aż w końcu smyk grał nuta w nutę to, co było do zagrania, a nie co innego.
Opalski od lat pyta studentów z "Doktora Faustusa" Tomasza Manna, aby nauczyć ich pokory, aby wiedzieli, że to, co się czyta, często potężniejsze jest od tego, który czyta.

Stwarzane przez Polewkę scenograficzne kosmosy zawsze są u zarania grą podstawowych reguł zawiadujących harmonia kształtów i kolorów.
Słyszał kto kiedy w muzyce Radwana bałaganiarski jakiś, parciany, płaski zgrzyt typu "dup, łup, cup"?

A Trela? Co mógłby rzec aktorom z na stałe przyklejonymi do policzków drutami mikroportów, które wprawdzie nagłaśniają, lecz niestety nie poprawiają dykcji ani nie pomagają aktorowi odróżnić intonacji głupiej od niegłupiej?

A Polony? Ktoś mi mówił, że w słynnym, przez Jerzego Jarockiego wyreżyserowanym "Tangu" Sławomira Mrożka to nie Jerzy Bińczycki, a właśnie Polony zagrać miała postać Edka, gdyż cios, czyli główny atrybut Edka, posiadała o wiele lepszy niż Bińczycki. Nic z tego nie wyszło. Jarocki za chińskiego boga nie mógł pojąć – a dumał nad tym dwa miesiące – jakim cudem baba może w teatrze grać chłopa. Co by Polony rzekła dziś reżyserom, którzy pasjami... Nic by nie rzekła. Wyprowadzałaby jedynie swoje fundamentalne prawe sierpowe.

Ale zostawmy to. Zostawmy spekulacje, gdyż komando idzie, by zabić. Marsz ten jest operetkowy, owszem, lecz w jakimś sensie też realny. Realną, choć skuloną grozę budzi rzeczony kwintet w piórach myślicieli analizujących tragiczny dla nich, czyli dla Polski, przypadek Mikosa. Gdyby bowiem komando nie budziło grozy – nie wracałoby tak często w roli cichych, podskórnych bohaterów, na łamy protestów, przestróg i kazań nawołujących do opamiętania. Tak, idą, gdyż wymaga tego operetkowo-militarna nerwowość myślicieli.

Na przedzie - ociężałe czarne widmo Bacha z karmazynową od zaschniętej krwi linijką w garści. Za nim – Opalski z otwartym na rozmowie z diabłem "Doktorem Faustusem" na głowie. Dalej – Radwan, wachlujący się swymi ogromnymi, nieomylnymi uszami afrykańskiego Słonia. Dwa kroki za Radwanem – Polewka z widmem słonecznego światła zamiast krawata. Krok dalej - Trela chrupiący wyciągane z plecaka mikroporty niczym słone paluszki. Wreszcie – Polony, zamykająca stawkę. Ma na dłoniach bokserskie rękawice z wymalowanymi na kulistych czubach otwartymi paszczami rekinów-ludojadów, na nogach - bokserskie adidasy barwy nocy, zaś na szerokim, elastycznym pasie srebrnych, luźnych szortów bokserskich widnieją słowa, które nie dają żadnej nadziei: "Hammer Girl".
Idą powoli. Gęsiego. Mają czas, mają dużo czasu. Zdążą. Jutro z rana się zacznie, rady na to nie ma. Dlatego pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton
Czytaj także

Sześćset słów

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2017 17:51
Ktoś zaczyna składać litery. Czyta, widzi noc i samotnego człowieka o imieniu Bernardo. Czyta, słyszy kroki kogoś drugiego i dygoczące w ciemności pytanie skulonego Bernardo: „Kto idzie?”. Czyta dalej. Widzi, słyszy wszystko.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Drugie lewe żebro

Ostatnia aktualizacja: 18.08.2017 16:12
Czy słuchacz dziurawej kości jest szczęśliwy? Trzy samogłoski – to niewiele, owszem. Lecz dobrze, wyraźnie usłyszeć przynajmniej trzy samogłoski Szekspira – to jest bardzo dużo.
rozwiń zwiń