Sześćset słów

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2017 17:51
Ktoś zaczyna składać litery. Czyta, widzi noc i samotnego człowieka o imieniu Bernardo. Czyta, słyszy kroki kogoś drugiego i dygoczące w ciemności pytanie skulonego Bernardo: „Kto idzie?”. Czyta dalej. Widzi, słyszy wszystko.
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: SumanBhaumik /Shutterstock.com

Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do nowych tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: świat idzie do przodu. Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół słońca.

Gabriel Garcia Marquez „Rzecz o mych smutnych dziwkach”

Kilkanaście dni temu, na Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku, powtórzyła odwieczny rytuał wydobywania siebie późnym wieczorem spod sztucznych gruzów aktualności. Który to już raz? Przestała liczyć wieki temu, kiedy pojęła, że rytuał będzie się powtarzać bez końca. 

Tak. Oprócz cierpliwego i nigdy płonnego czekania na półce na delikatny dotyk ludzkich palców, sztuką, którą książka „Hamlet” opanowała przez stulecia do perfekcji, jest sztuka powolnego doprowadzania się do porządku po ostatniej kurtynie spektaklu „Hamlet”. Przez lat 417, od tamtej zawrotnej sekundy nocnej lub porannej roku 1600, kiedy po słowach „Wychodzą przy dźwiękach marsza; po chwili słychać huk dział” William Szekspir postawił ostatnią kropkę - nic się nie zmieniło. Jakby była istotą z krwi i kości, po każdym, prawie każdym seansie „Hamleta” książka „Hamlet” znika w kulisach, wchodzi do garderoby, siada przed lustrem i z większym lub mniejszym trudem poznaje siebie pod inscenizacyjnym planktonem. Dziś coraz częściej bywa, że odbicie nie przypomina jej zupełnie nikogo. Trzeba wrócić do siebie, mruczy przed lustrem, trzeba się odzyskać, do następnego razu być na powrót sobą. Powoli zsuwa z siebie i wymazuje z pamięci całą tę dziwność sceniczną, ten przez artystów wykombinowany wielki, obcy uniform, którym ją okutano. Opadają fatałaszki, spływają szminki, znikają pudry, a pamięć czuje ulgę, bo pustoszeje. Znikają z niej mniej lub bardziej cudaczne brzmienia, intonacje i akcenty, którymi słowa Szekspira oblepione zostały przed chwilą, przepadają gdzieś doczepione do pięciu aktów Szekspira mniej lub bardziej pretensjonalne ideologie, filozofie, przesłania, i nie ma też już śladu po kształtach mebli i rekwizytów. Koniec. Książka „Hamlet” znów jest sobą. Znów ma twarz Szekspira. I tak też było w Gdańsku. Nie mogło być inaczej.

Myślę, że kilkanaście dni temu, w garderobie, z pamięci książki „Hamlet”, książki, co nie poznała siebie w lustrze, jako pierwsze znikły kształty krzeseł z niebieskiego aluminium. Wraz z resztą swego wyreżyserowanego na deskach Teatru Młodych w Zagrzebiu „Hamleta” artysta Oliver Frljić przywiózł je na gdański festiwal. Oglądam zdjęcia z tego spektaklu, wszędzie widać niebieskie lśniące rurki. Oglądam fotki i studiuję opisy żurnalistów. „Hamlet” Frljicia nic nie ma wspólnego z romantycznym kanonem opowieści Szekspira... Co? Szekspir-romantyk? Trudno. Milczę. I milczę już do końca czytania. Seans Frljicia idealnie wpisuje się w główny temat festiwalu, a brzmi on: „Krwawe zamachy stanu”... Cóż, trudno. Aktorzy siedzą wokół konferencyjnego stołu i gadają, czasem ruszając się... Bywa i tak. Występuje ksiądz w koloratce... Można i tak. Między starym Hamletem a królem Klaudiuszem nie ma żadnej różnicy, gdyż właśnie po to, żeby jednym byli – jeden aktor gra obie figury... Niech i tak będzie. Ofelia samobójstwo popełnia w ten sposób, że książę Hamlet ją osobiście zabija, zapewne strzelając z pistoletu przywodzącego na myśl broń Jamesa Bonda, który to pistolet wyraźnie na fotografiach widać... Cóż, świat idzie do przodu, trzeba się przystosować. Dodać trzeba, że zabijając Ofelię, książę Hamlet zabija zarazem swą matkę Gertrudę, albowiem także tutaj obowiązuje zasada „dwa w jednym”, to znaczy „dwie w jednej” – ta sama aktorka celowo kreuje i postać Ofelii, i postać Gertrudy... Można się przyzwyczaić... Coś jeszcze? Tak, i sporo jeszcze. I wszystko to książka „Hamlet” powoli strąca z siebie przed lustrem. Strąca niebieskie krzesła, stół, pełne popielniczki, prywatne podkoszulki i dżinsy, wyrzuca pistolet, rozdziela syjamską Ofelio-Gertrudę na Ofelię i Gertrudę, a syjamskiego Hamleto-Klaudiusza na Hamleta oraz Klaudiusza, wreszcie czyści mózg z ideologii parząco aktualnej. Głowa czuje ulgę, gdyż nie ma już w niej śladów bezkompromisowego spektaklu, jak rzekł jeden z żurnalistów, spektaklu „czasów postdemokratycznych”. I oto koniec. Kolejny raz udało się książce „Hamlet” odzyskać siebie. Pod znikającą twarzą Frljicia ukazała się w zwierciadle nietknięta, niewzruszona twarz Szekspira.

Te krzesła z niebieskiego aluminium... Właściwie – co w nich złego? Niebieskie rurki, popielniczki, papierosy, pistolet Bonda, syjamskie stwory, cała reszta – w istocie przecież ni ziębi to już dziś, ni grzeje. I przez 417 lat, w stu tysiąca, jeśli nie w stu pięćdziesięciu tysiącach premier „Hamleta”, które się od roku 1600 odbyły na wszystkich scenach globu, zapewne o wiele, wiele mniej niewinne dziwności inscenizacyjne światło ramp ujrzały. I co? Cztery wieki z okładem, wiele epok, czterysta lat spraw bardzo aktualnych każdego roku, sto pięćdziesiąt tysięcy premier „Hamleta”, sto pięćdziesiąt tysięcy seansów dekorowania „Hamleta” aktualnościami zza okna, z ulic we wszystkich zakątkach świata i w czasie każdym. I co? Góra dekoracyjnego planktonu... Przypomina się potworność przepastnych szuflad Leopolda Blooma w „Ulissesie” Jamesa Joyce’a, ten w nich martwy pchli targ namacalnej marności, te konstelacje nieruchomych rzeczy, co kiedyś krążyły wokół centrum jakiegoś i których liczba zdaje się być liczbą piasku, konstelacje rzeczy zbieranych przez całe, długie życie, rzeczy od nie wiadomo jak dawna niemych zupełnie, zupełnie zimnych. Były, przeminęły. To od zawsze pisane jest wszystkiemu, co tylko doraźne. Były. Było. Nie ma. I co? Zostało coś? Jakieś sedno niewzruszone, nieusuwalne, litościwe?

W tej samej nieogarnionej księdze Joyce’a jedenaście razy pojawia się postać, której nikt nie zna – kostyczny, wysoki mężczyzna w brązowym prochowcu. Nie wiadomo, skąd przychodzi, ani dokąd idzie. Znikąd? Donikąd? Nie wypowie ani jednego słowa, na nikogo nie spojrzy, nie uczyni gestu, on tylko jedenaście razy przypomni o sobie, przypomni, że jest. To wszystko. Jedenaście razy przybysz trwa przez chwilę, niby kamyk, i jedenaście razy ludzie, zwłaszcza Leopold Bloom, nagle jakby nieruchomieją, patrząc lękliwie na tajemnicę w brązowym makintoszu. Kim jest przybysz, niepokojący niczym widmo? W innym miejscu księgi Joyce’a, w scenie wykładu o Williamie Szekspirze, Stefan Dedalus dowodzi, że Duch w „Hamlecie” to w rzeczywistości jest sam Szekspir, po czym dodaje: „Ukrył swe własne imię, piękne imię William, w sztukach, tu jest statystą, tu błaznem, jak malarz dawnej Italii umieszczający własne oblicze w ciemnym narożniku płótna”. Wiele lat później, w wykładzie o „Ulissesie”, Vladimir Nabokov powie, że Joyce robi w istocie to, co malarze Italii – umieszcza swoje oblicze w ciemnym rogu opowieści. Oznajmi Nabokov: „Człowiek w brązowym makintoszu, który przechodzi przez ów sen, jakim jest książka, to nie kto inny, jak sam autor. Bloom widzi swego stwórcę!”.

Czy zostało więc coś, czy jest coś oprócz mętnych śladów po tych od ponad 400 lat powtarzających się seansach teatralnego dekorowania książki „Hamlet” planktonem aktualności, planktonem, który dziś wypełnia mogilne szuflady? Nic wadliwego w planktonie nie było. Od 1600 roku objawiła się na scenie armia gadżetów, przemknęło milion kostiumów i brzmień, sto lub tysiąc idei nowych – od kuriozalnych, po rozsądne - przy „Hamlecie” się utuczyło. Tak. I wiele „postów” takich jak „postdemokratyzm” Frljicia - na kanwie „Hamleta” mozolnie sportretowanych zostało. Zapewne jakieś „postjeździectwo”, albo „postfutbolizm” z „postkurczakizmem”, jakieś „postkrawiectwodamskie”, a kto wie, czy i nie „postmuchomoryzm”. I dobrze. Widać tak już być musi. Nic w tym strasznego, nic błędnego. Ale też dziś, właśnie dziś, wyjątkowo mocną ulgę przynosi świadomość, że jakie by nie były dekoracyjne mozoły teatrów - książka „Hamlet” zawsze potem, w garderobie, przed lustrem, wraca do siebie, do twarzy z roku 1600.

Zostało więc coś. Zawsze w ostatecznym rachunku zostaje właśnie to. Sześćset słów, mniej więcej tyle. Sześćset doskonale od 417 lat czystych słów, z których Szekspir ułożył „Hamleta”. Teraz, jutro, w przyszłym stuleciu, ktoś ściąga „Hamleta” z półki i otwiera na pierwszej stronie. I jest, jak było od początku. Ktoś zaczyna składać litery. Czyta, widzi noc i samotnego człowieka o imieniu Bernardo. Czyta, słyszy kroki kogoś drugiego i dygoczące w ciemności pytanie skulonego Bernardo: „Kto idzie?”. Czyta dalej. Widzi, słyszy wszystko.

Paweł Głowacki 

Zobacz więcej na temat: William Szekspir Hamlet
Czytaj także

Nie ma kota

Ostatnia aktualizacja: 14.07.2017 16:26
Nie ma Wolanda. Smolisty jego kocur nie siedzi na stosie ani rękopisów, diabelskim cudem ocalałych, ani zadrukowanych kartek. Nie siedzi Behemot, bo Behemota nie ma, a nie ma Behemota, gdyż nie ma kto Behemota przeczytać.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ocelot

Ostatnia aktualizacja: 21.07.2017 17:39
Oto Hamlet wchodzi na scenę z „Błyskami” Julii Hartwig w dłoni. Poloniusz stawia odwieczne pytanie i słyszy w odpowiedzi legendarny rytm, tyle że zwielokrotniony, powtórzony czterysta, może pięćset razy.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Naftowa lampa w Nymburku

Ostatnia aktualizacja: 28.07.2017 16:31
Z początkiem roku 1966 wszystko jest jeszcze w miarę w porządku, a nawet ponad miarę, bo przecież wszyscy jeszcze żyją. Nic jeszcze nie pozwala myśleć o pustce. Owszem, nic.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lekcja litości

Ostatnia aktualizacja: 04.08.2017 18:39
Cóż można z kulą zrobić więcej niż tylko puścić ją kolejny raz, kolejny raz sobie ją rozkręcić i patrzeć, jak żyje dziś, na przykład – we wtorek, po 55 latach od dnia początku kuli?
rozwiń zwiń