Jutro to dziś, tylko że jutro.
Sławomir Mrożek
Jeśli w teatrze naszym doszło dziś do tego, że Fiodor Dostojewski jest kronikarzem, a nawet bezlitosnym analitykiem PIS-u – to spokój ducha ocalić może tylko kalafior, któremu pozwolono być sobą. Nie mam podstaw, by nie ufać recenzentowi, który po jakiejś najnowszej polskiej premierze napisał: „Oczywiście, „Biesy” Korczakowskiej są o PIS-ie” – jeśli więc do tego doszło, że Dostojewski nie tylko jest, ale oczywiście jest analitykiem partii rządzącej, Stawrogin zaś, o ile słusznie kombinuję, nie jest dziś Stawroginem, tylko Jarosławem Kaczyńskim oczywiście, to oczywiście należy docenić spektakl, w którym kalafior nie gra ani ziemniaka, ani rzepy, ani nawet, wyobraźcie sobie, Donalda Tuska. Dokładnie tak się z tożsamością sprawy mają w seansie „Biesiada u hrabiny Kotłubaj”, przez Roberta Glińskiego w telewizji wyreżyserowanym.
Puszczam sobie ten drobiazg – wszystkiego godzina niepełna – i duch się uspokaja. Oto widzę kelnera (Grzegorz Małecki) w profesjonalnie eleganckim przyodziewku. Idzie sobie parkową aleją, właściwie kroczy statecznie, niosąc dumnie na wysokości wyprężonych piersi drewnianą skrzynkę, pełną dorodnych kalafiorów. Zatrzymuję obraz, patrzę uważnie przez minutę, pięć, dziesięć. Nie chce być inaczej – każdy z kalafiorów jest tylko kalafiorem. Każdy jest wyłącznie biały, nie biało-czerwony, każdy ma zielone liście, nie skrzydła husarskie, i żaden nie śpiewa „Bogurodzicy”, a przecież mógłby. Niedawno widziałem na scenie kosz na śmieci, co naraz gadać zaczął ludzkim językiem, informując, że jest listonoszem z listem poleconym – kalafior więc śmiało mógłby piać starą pieśń rycerstwa polskiego, bo czemuż by nie? Pomijając zdrowy rozsądek, który dziś w teatrze nie ma żadnego znaczenia – czy dostrzega ktoś jakieś poważne przeciwwskazania? A jednak – kalafiory Glińskiego nie nucą „Bogurodzicy”! W ogóle niczego nie nucą, tylko milczą. Wciskam play.
Kelner z kalafiorami do gmachu wstępuje, przez salę baru współczesnego, gdzie na ścianach awangardowe obrazy wiszą, przechodzi, mijając parę, współcześnie odzianego pana w średnim wieku (Piotr Adamczyk) i starszą damę (Rita Gombrowicz) w dzisiejszej odzieży, popijających kawę lub herbatę przy stoliku. Na szybie okna z tyłu widać nazwę baru. „Bakakaj”. Taki sam tytuł nosił tom opowiadań Witolda Gombrowicza, pisanych w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Między innymi był tam, jest, drobiazg „Biesiada u hrabiny Kotłubaj”. Gdy kelner znika z kalafiorami na zapleczu – pan w średnim wieku zaczyna opowiadać starszej damie swą odległą przygodę. Mówi pierwsze takty „Biesiady...”: „Trudno orzec z zupełną pewnością, co ugruntowało zażyłość moją z hrabiną Kotłubaj...” – i dalej, do finału pierwszego, długiego zdania, jak to u Gombrowicza – zdania skomponowanego bezbłędnie i przez to nietykalnego. W najzupełniej współczesnym barze, jak najbardziej dzisiejszy pan w średnim wieku pokornie powtarza oczywiście współczesnej starszej damie opowieść sprzed lat z górą osiemdziesięciu. Tuż po kropce pierwszej frazy widać go naraz, jak odziany w elegancję z lat trzydziestych ubiegłego stulecia jedzie konnym zaprzęgiem tą samą aleją, którą współczesny kelner chwilę temu kroczył z kalafiorami, jedzie na jeden z obezwładniająco wytwornych postnych obiadów piątkowych hrabiny starej i bosko operetkowej. Jest teraz narratorem „Biesiady...”, może samym Gombrowiczem. Krocząc ostrożnie schodami wewnątrz pałacu bodaj tego samego, w którym na parterze mieści się dzisiejszy bar „Bakakaj” – mówi do nas kolejne zdania „Biesiady”. W barze „Bakakaj”, teraz poza kadrem, zapewne to samo w czasie tym samym starsza dama, teraz niewidzialna, słyszy z ust teraz niewidzialnego pana w średnim wieku. Tym się zaczyna seans Glińskiego, ta godzina tożsamości. Zlepieniem czasów.
Co dzisiaj jest jeszcze sobą w teatrze? Ile aktualnie mamy elokwentnych koszy na śmieci albo monstrualnych saganów, takich jak ten w jednym na śmierć unowocześnionym na scenie Gombrowiczu, w którym to saganie nie wodę, lecz aktorkę gotuje się jak gdyby nigdy nic? Wymieniać dalej? Czy dziś znajdzie się gdzieś Słowacki, który jest Słowackim, Szekspir jako Szekspir, Czechow podobny do Czechowa albo Dostojewski taki, że w lustrze spokojnie by się rozpoznał? Skąd zatem, z jak przedziwnych sfer mózgu Glińskiego, wyskoczyły te kalafiory doskonale tożsame z sobą? I żeby tylko kalafiory! W seansie tym wszystko jest jedynie sobą. Po prostu tym, czym jest, czyli nigdy tym, czym nie jest. Aleja – aleją. Dzisiejszy kelner, który po kropce pierwszego zdania przeistoczy się w kucharza Filipa w domostwie hrabiny, aby w finale seansu na powrót stać się dzisiejszym kelnerem – jest tylko kelnerem, jest tylko Filipem. Drzewa – drzewami. Marchewka – marchewką. Hrabina Kotłubaj (Anna Polony), bezzębna markiza (Barbara Krafftówna) i baron Apfelbaum (Bohdan Łazuka)– od początku, do końca jedynie siebie reprezentują, tercet starców, spętanych arystokratyczną operetkowością. Meble przedwojenne, tamta zastawa stołowa, tamta biżuteria i odzież, tamte gesty i spojrzenia, tamten bombastyczny styl głoszenia najkolosalniejszych banałów świata, to i cała reszta ingrediencji – wszystko bierze dobry przykład z kalafiorów i jest wyłącznie sobą, nikogo ani niczego poza sobą nie reprezentuje, do nikogo i do niczego nie odsyła. Dlaczego? Dlaczego przez bez mała godzinę nie uświadczysz na ekranie powszechnie dziś w teatrach panujących „jajec” interpretacyjnych?
Odpowiedź jest tak upokarzająco prosta, że wstyd ją wyznać. Gliński umie czytać. Dlatego. Umie czytać ze zrozumieniem podstawowym. Tyle wystarczyło, by po przestudiowaniu „Biesiady...” pojął, iż jest to materia nietykalna, i że jeśli naprawdę już nie da się inaczej i dotknąć trzeba, to jedynie delikatnie, jak najdelikatniej. To wszystko. Pojął po prostu, że z „Biesiadą...” – jak i z opowieściami wszystkich tych Szekspirów, Czechowów oraz innych Dostojewskich - nic więcej nie należy robić, tylko powtórzyć ją w miarę uważnie, gdyż jedyną naprawdę istotną, naprawdę dotkliwą współczesnością każdej literatury znaczącej są jej powroty w formie w miarę pełnej.
Czy godzina Glińskiego jest jakimś cudem teatralnym? Da się jej coś zarzucić? Ależ – żaden to cud! Ułomności drobnych znalazłoby się kilka. Lecz cóż one znaczą i po co o nich prawić, skoro duch po tej godzinie teatralnej jest spokojny zupełnie? Jak słychać wyraźnie intonację świata Gombrowicza, jak słychać szmer jego wybitnej pastiszowej gry z foremkami literackimi, jak słychać szum nieuchwytnej ciemności, co w tej opowieści o wielkim żarciu kalafiorów fraza po frazie wysuwa się spod trzech zbroi operetkowej arystokratyczności, czy też arystokratycznej operetkowości sklerotycznej – drobne ułomności przestają uwierać.
Nie ma PIS-u ani PO, nawet Polski jako takiej nie ma. Gombrowicz jest. Jest prześmieszna opowieść o bezkształtnych ciemnościach, snujących się pod skórami. Nie ma żadnego dziś. Jest jakieś nad-dziś. W barze „Bakakaj” - albo jako Gombrowicz młody uciekając przed ciemnościami po schodach domostwa hrabiny, których to schodów w finale nie widać, ale przecież istnieją – pan w średnim wieku kończy starszej damie snuć opowieść o swojej dawnej, dziwnej przygodzie, która nie była jego przygodą. Ale ostatnią frazę „Biesiady”, tak jak Gombrowicz sobie zażyczył, wypowie kucharz Filip - teraz na powrót przemieniony w eleganckiego kelnera - stając za plecami pana w średnim wieku. „Mam nadzieję, że Jaśnie Panu smakowało z postem!”. U Glińskiego czasy są do końca sklejone. Panu w średnim wieku pozostaje tylko powiedzieć prawie szeptem, patrząc nam prosto w oczy, tych kilka pytań, ten niepokój, przywołany z innej opowieści Gombrowicza.
„To sen? A może rzeczywiście ja zwariowałem? Może wcale tu nie siedzę i nie mówię? A w rzeczywistości leżę w jakimś szpitalu i tam gestykulując majaczę, że tu siedzę? Któż wie, co mogło mi się przytrafić?”.
Szekspir rzekłby, że to sen. Calderon też. A Gombrowicz wielbił Szekspira. Może nawet czuł się przy nim mały? Któż to wie?