Prawda zgubionych godzin

Ostatnia aktualizacja: 19.07.2019 15:59
Czym jest „Hamlet”, jeśli nie księgą genialnie ułożonych strzępów, mapą pełną białych plam? Ocean słów, kilka, kilkanaście widoków, prędko naszkicowanych w didaskaliach, i do tego plemię figur bez ciał. Aż tyle.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: pixabay/domena publiczna

Powiedziałbym, że wyobraźnia jest formą pamięci.
Vladimir Nabokov


Ile zostaje? To stare pytanie. Sporo? Niewiele? Stare pytanie, stara odpowiedź. Gdyby nie 9 kwietnia 2005 - ostatnia data jego życia – z końcem czerwca tego roku Jerzy Grzegorzewski obchodziłby 80-te urodziny. Grzebię w lichej stercie klisz mętnych, co w głowie ocalały po jego scenicznych opowieściach. Mętne krajobrazy, słowa głuche, zza muru lub z daleka. Ot, rozmyty ślad dziwacznej potęgi „Nocy Listopadowej”. Przezroczysty fortepian z boku sceny stał? Chyba tak. Krótki blask obłędu Joasa na dnie rozłożystego mroku „Sędziów”. Jerzy Trela ciągnący przez pustą scenę krzesło, powoli, na krawędzi snu, niczym trup, gdyby trupy mogły się snuć, tak jak siłą bezwładności życia rosną im włosy, paznokcie. To w „Dziadach”? Jeszcze delikatna archeologia dziesięciu samotności w „Dziesięciu portretach z czajką w tle”. I jeszcze w małej, wielkiej „Śmierci Iwana Iljicza” te dotkliwie ciche obrazki, kiedy wierny Gierasim kładzie sobie na ramiona nogi Iwana, wypatrującego ciemności, na krawędzi której wreszcie będzie mógł westchnąć: „Śmierć się skończyła, już jej nie ma”... I to wszystko? Kilka rozmytych widoków, trochę słów, które przemilczałem bądź przywołałem? Tylko tyle zostało? Stare pytanie, stara odpowiedź. I wraca stary wierszyk o bezradności, w którym słowa jakoś tak kapią. „Przeglądaliśmy wczoraj album zdjęć rodzinnych. 37 razy westchnęliśmy: Mój Boże...

Kilka widoków, parę słów. Zawsze zostaje tylko tyle, zwłaszcza po teatrze. Gdy się pogrzebie, poszuka – pod hasłem „Jerzy Grzegorzewski” znajdzie się kolejne zdjęcia, klisze, szkice, strzępy filmowych dokumentów, opowiastki recenzentów, wywiady, wyznania, książki nawet, tak. Lecz w ostatecznym rachunku wciąż będzie to przecież tylko kilkadziesiąt widoków, parę tysięcy słów – wciąż jedynie kopiec strzępów, tyle że większy. Większy, a bywa, że piękny, uporządkowany detalicznie, z pokorą. Na przykład – każdy z wielu tomów teatralnych scenariuszy, partytur Grzegorzewskiego, wydanych przez Instytut Teatralny, Teatr Studio i Teatr Narodowy, tomów pełnych fotografii, przypisów, analiz i szkiców. Każdy, więc i tom strzępów, co zostały po seansie „On. Drugi Powrót Odysa”, ostatnim labiryncie Grzegorzewskiego, pożegnalnej jego opowieści, snutej tuż przed śmiercią. Co teraz robić z tą pajęczyną śladów, pełną pustych miejsc? A co się robi, kiedy czyta się cokolwiek, „Hamleta” choćby, albo kiedy słucha się sonaty i symfonii, patrzy na obraz, rzeźbę lub film, ale także na zwykłe drzewo, konia bądź dolinę o zmierzchu?

W tomie strzępów, które ocalały po ostatnim scenicznym labiryncie Grzegorzewskiego – wiele zdjęć kartek, zapełnionych labiryntami kresek i liter, falującą dłonią Grzegorzewskiego szkicowanych niepewnie. Widoki te nic nie mają z grzecznie zaczernionych kartek maturalnego wypracowania pilnego licealisty. Zaludnione rysunkami, zdankami, skreśleniami, podkreśleniami, strzałkami i resztą pozornie bezładnie rozrzuconych znaków – przypominają prostokąt puzzli, których układanie ktoś przerwał raptem, zostawiając wiele niemych plam, miejsc czekających na dopowiedzenie. „Oryginał Laury”, ostatnią swą powieść, zbliżający się do finału Vladimir Nabokov układał tak, jak od dłuższego czasu układał wszystko. Kluczowe frazy, akapity, te nieubłagane strzępy, co później miały zaistnieć w różnych miejscach dzieła - ołówkiem z gumką notował na bibliotecznych kartach w linie, a kiedy struktura całości była już uchwytna i mocna, finezyjnie wypełniał pustkę między strzępami. Tym razem nie zdążył. Z „Oryginału Laury”, co miał mieć podtytuł „Umieranie to świetna zabawa”, z tej opowieści o artyście, który zamierzył zniknąć, cząstka po cząstce wymazując gumką swe ciało, sportretowane w pisanej przez siebie książce – ocalało, jeśli dobrze liczę, 138 bibliotecznych kart, 138 nieubłaganych strzępów i ogrom pustki między nimi. Wydany na Zachodzie „Oryginał Laury” przypomina albumy rodzinnych fotografii – podobizny 138 zapisanych przez Nabokova kart tkwią w kieszonkach. Można je wyciągać i jak sam Nabokov przy tworzeniu innych, ukończonych dzieł, można je układać w dowolnym porządku, a najlepiej w porządku swojej wyobraźni, tym samym lepiąc własną opowieść o świetnej zabawie, zwanej umieraniem.

Tyle, nie więcej, da się zrobić z pięknym tomem strzępów „On. Drugi Powrót Odysa” i z resztą „klaserów”, „albumów” śladów ocalałych z teatru Grzegorzewskiego. Trzeba zapełniać puste pola własnymi puzzlami, czyli trudzić się tym, co zawsze. Cóż po realnym koniu, jeśli nie nazwiesz sobie gatunku jego brzydoty lub cudowności? Obraz, teatralny dramat bądź sonata, jak koń realny, są częścią rzeczywistości, tylko że częścią namalowaną, napisaną, zanuconą przez skrzypce lub fortepian. „Cokolwiek umysł ujmuje, czyni to przy udziale twórczej wyobraźni, owej kropli wody na szkiełku, która wyodrębnia i syci obserwowany organizm”, uczył Nabokov. I dodawał: „Rzeczywistość nic nie znaczy bez cudzysłowu”. Czym jest „Hamlet”, jeśli nie księgą genialnie ułożonych strzępów, mapą pełną białych plam? Ocean słów, kilka, kilkanaście widoków, prędko naszkicowanych w didaskaliach, i do tego plemię figur bez ciał. Aż tyle. Ten, który mówi: „Być, albo nie być” – jakie ma oczy? Piwne? Czarne? Niebieskie? W tonacji popiołu? Jeszcze inne? Trzeba frazę „Być, albo nie być” wziąć w cudzysłów własnej wyobraźni – wtedy zjawia się kolor oczu, a po nim cała reszta. I oto w kropli wody - masz już własnego Księcia, przeznaczonego tylko dla ciebie. Albo z okazji urodzin Grzegorzewskiego – masz własny pożegnalny Grzegorzewskiego labirynt „On. Drugi Powrót Odysa”, co go sobie ułożyłeś z fotografii ze spektaklu, zdań ocalałej partytury oraz z siebie. Albo masz „Hamleta”, którego Konrad Swinarski, jak Nabokov „Oryginału Laury”, nie zdążył ukończyć, lecz ty go sobie dokończyłeś, biorąc w cudzysłów wyobraźni ślady ocalałe z widmowego przedstawienia, z których Józef Opalski skomponował wyborną szpiegowską nowelę „Rozmowy o Konradzie Swinarskim i <Hamlecie>”.

Tak, po prostu trzeba być niczym legendarny reformator teatru Edward Gordon Craig w Paryżu za czasów drugiej wojny światowej. Trzeba brać z niego przykład, zwłaszcza że inaczej nie da się istnieć sensownie. Wszystko było już wtedy przez Craiga powiedziane. Piękno pustej sceny, moc nad-marionety i wielkość teatru, który literaturze nie służy pokornie, lecz jest samoistny – wszystko to już sportretował. W Europie i na sporym kawałku świata – koszmar, zdychanie, a Craig spaceruje ulicami Paryża i nudzi się. Ma trochę grosza, niewielkie mieszkanie, ocean pustego czasu i dzień w dzień umiera na szary splin. Lecz los się lituje. Przez zupełny przypadek kupuje Craig u bukinistów nad Sekwaną garść słów, dwa bruliony, jak każdy suchy katalog - pełne niejasności i pustych miejsc. Są to: spis ulic Paryża w okresie Dyrektoriatu, wraz z listą osób mieszkających pod danym adresem, a także pochodzący z tego samego okresu notatnik anonimowego tapicera z terminami wizyt. Słowem, nabywa bruliony strzępów, ocalałych po czasie przeszłym dokonanym, czyli niedokończoną powieść w cienkich tomach. Po czym przez dwa lata przemierza miasto ściśle wedle wskazań brulionów, detalicznie porównując czas marszruty z godzinami i czasem trwania wizyt, i notuje intrygujące rozbieżności, luki, puste miejsca, zgubione gdzieś przez tapicera godziny. Zgubione? Niechcący przeoczone, pominięte przez nieuwagę? Czyżby? Tworzy tak Craig misterną sieć zagadek, po czym bierze ją w cudzysłów swojej teatralnej wyobraźni – i snuje sobie gigantyczną historię o tak ilościowo, jak i jakościowo godnych Don Juana romansach dyskretnego tapicera z klientkami, którym w epoce Dyrektoriatu oficjalnie chodziło o to jedynie, by stary fotel gustownie obić świeżym, miękkim pluszem. „Prawda zgubionych godzin”. Czy słowa te widniały na pierwszej stronie? Być może. Lecz nawet jeśli tytuł powieści Craiga był inny - i tak wielka szkoda, że przepadła bez śladu.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki