Żukowi
Książki mówią zawsze o innych książkach i wszelka opowieść snuje historię już opowiedzianą. Wiedział o tym Homer, wiedział Ariost, nie mówiąc już o Rabelais’m lub Cervantesie.
Umberto Eco "Dopiski na marginesie Imienia róży"
Prawie 400 lat od chwili, gdy daleko od Polski, na madryckiej prapremierze sztuki Calderona "Życie jest snem" uczyniła to po raz pierwszy – w krakowskim Teatrze Bagatela przebrana za chłopca Rosaura kolejny raz wniosła na scenę pamiętliwą szpadę. Bez tego nie byłoby opowieści. I kolejny raz rzekła: "jest warta tyle ile wart był ten/ kto ją niegdyś nosił/ jest jakaś tajemnica/ związana z nią/ nie wiem jaka/ ale to złote ostrze wie więcej/ niż ja".
W roku 2019, na premierze opowieści Calderona, którą z okazji setnej rocznicy powstania Teatru Bagatela Gintaras Varnas wyreżyserował, udająca chłopca Rosaura powtarza gest nieuchronny, konieczny. Polska sprzed czterech stuleci, w której Calderon umieścił swą senną bajkę, a Polska dzisiejsza, albo w ogóle świat tamten i aktualny świat – czy trzeba katalogować różnice? Czy warto mówić o przepaści pomiędzy teatrem sprzed lat czterystu a dzisiejszym? Nic nie jest podobne. Kształty, kolory, faktury, twarze, intonacje, namiętności, rytmy, podniebienia – wszystko jest inne. Wszystko prócz tego, co musi się powtórzyć. Chłopięca Rosaura przynosi więc – jak tysiące razy wcześniej, w tysiącu teatrach globu i kilku zamarłych epokach – przynosi szpadę, rzecz z przeszłości, w której tkwi jakaś historia tajemna, zagadka do wyjaśnienia. Do nowej, właśnie zaczynającej się opowieści "Życie jest snem", wnosi sedno opowieści starej, kiedyś przerwanej, która chce być dokończona. Każda stara bajka chce być powtórzona, dokończona. Tak. Stare przedmioty chcą być wysłuchane. Nie inaczej. Więc i złocista szpada u Calderona. I także dwa pamiętliwe noże w bajce Jorge Luisa Borgesa "Spotkanie".
O seansie Varnasa sporo da się rzec, sporo jasnego i nie mało ciemnego. Jest omszały, to znaczy – niedzisiejszy raczej, nienowoczesny, jak z wnętrza wiekowej szafy. Niespiesznie się toczy. Niespiesznie, lecz pokornie – powtarza zawrotną poezję Calderona, ten labirynt, albo raczej ten oniryczny pląs słów, ten, jak chce Calderon, trzy dni kolebiący się taniec ludzkiej niepewności z ludzką pewnością, iluzji z realnością, snu z jawą, mgły z twardą materią, finezyjnego oszustwa z prawdą jasną. Nie, nie będę streszczał. Streszczanie zawsze jest żałosne, a wobec opowieści nieuchwytnych tak subtelnie, jak "Życie jest snem", streszczanie to ponura głupota. Niech wystarczy tedy, że główny nieszczęśnik, Segismundo, błąka się pomiędzy samotnością w więzieniu na krawędzi królestwa, a papuzim dworem, nigdy nie wiedząc na pewno, który z tych krajobrazów jest rzeczywistością, a który złudzeniem. Albo który jest naturą, a który teatralną dekoracją, i czy zwierzęta, co go odwiedzają w więzieniu, to przebrani aktorzy, czy też aktorami w rolach są zaludniający komnaty zamku kolorowi książęta i cudowne infantki wprost z płócien Velazqueza. Niech po prostu wystarczy, iż Calderona pląs słów jest w istocie tańczeniem, odtańcowywaniem odwiecznej istoty teatru każdego, istoty tego prostokątnego placu z desek, gdzie się, jak rzekł filozof, iluzja realności magicznie przemienia w realność iluzji. U Varnasa smakowicie zgadza się z tą sentencją chwila, gdy pełne ksiąg biblioteczne szafy naraz ukazują nam swoje z luster zrobione plecy - zwierciadlaną naturę książek, opowieści, które powtarzają twarze ludzi czytających, lecz nigdy dokładnie, zawsze krzywo, ironicznie, boleśnie. Z drugiej strony – cierpią oczy na widok monstrualnego żyrandola u powały, zmontowanego przez scenografa z piszczeli, żeber, kości kręgosłupa oraz innych białawych gnatów godnych dinozaura. I też w lekki odpustowy popłoch wzrok wpada, gdy książęta oraz infantki naraz na scenę wkraczają majestatycznie z głowami skrytymi w ludzkich czaszkach o rozmiarach niezdrowo wyrośniętych kalafiorów. Lecz zostawmy to. Zostawmy też aktorów, z których jedni w mówieniu nie gubią łagodnego falowania labiryntu Calderona, drudzy zaś poprzestają na pokazie monotonnego klepania zdań. Istotne, najistotniejsze, że w ostatecznym rachunku Varnas ocala słowa Calderona, wszystkie jego zdania. A raczej wszystkie zdania polszczyzny, którymi Jarosław Marek Rymkiewicz odpowiedział na senną poezję Calderon. Słowa chłopięcej Rosaury o tajemnicy szpady pamiętliwej, złotej, tego ostrza, które Rosaura przynosi z przeszłości - brzęczą czysto. Wystarczająco czysto i na tyle wyraźnie, że przypominają się naraz wyraźnie dwa stare ostrza krwawych gauczów z opowieści Jorge Luisa Borgesa.
W Borgesa "Spotkaniu" liczne towarzystwo zabawia się oto nocą ciepłą. Piją wino, gadają i czują się świetnie w domostwie, którego właściciel trzyma w oszklonej gablocie zabytkowe, stare noże, a wśród nich dwa najcenniejsze – ten z głowicą w kształcie litery U i ten z wyrytym na ostrzu drzewkiem - dawno temu należące do śmiertelnych wrogów, Juana Almady i Juana Almanzy. Towarzystwo tkwi zatem w najlepsze w swojej epoce, w swojej teraźniejszości, w odzieży swoich czasów, w aktualnych tematach, intonacjach, namiętnościach, kolorach. Jest miło. Powiedzmy – Borges kawałek rzeczywistości portretuje tak, jak by szkicował kilka kadrów teatralnego przedstawienia. Piją więc młodzi, gadają, a dwóch z nich – Uriarte i Duncan – siadają do pokera. I wiadomo – napięcie rośnie. Z każdym rozdaniem jest coraz gorzej. Obustronne oskarżenia o oszustwo, o brak umiaru, o zdradę nawet. Jedyne wyjście – pojedynek. Na noże pojedynek do pierwszej krwi. Otwierają szklaną gablotę, sięgają po broń - po dwa najcenniejsze, pamiętliwe eksponaty - i wychodzą na dwór, w noc. Pierwsza krew? To za mało. Liczy się tylko koniec nieodwołalny. Finał walki jest więc ostateczny – wszyscy patrzą, jak ciało przekłutego Duncana bezwładnie upada na ziemię... I wtedy Borges notuje zawrotne zdania, w których naraz przestaje być ważna konkretna teraźniejszość tamtej nocy, jej aktualność, tamta doraźna, tymczasowa dekoracja, a sednem staje się - powtórzenie, powrót starej opowieści. Notuje Borges zdania, które, oczywiście bezwiednie, są zarazem dotknięciem istoty teatru.
"Ale to, co widzieliśmy, to był finał innej, dawniejszej sprawy. Uriarte nie zabił Duncana. Noże tu walczyły, nie ludzie. Spały obok siebie, w szklanej gablotce, dopóki nie obudziły ich dłonie. Może zadrżały, gdy je obudzono? Dlatego zadrżała ręka Uriartego, dlatego zadrżała dłoń Duncana. One umiały walczyć – one, a nie ich narzędzia, ludzie – i dobrze walczyły tej nocy. Długo się szukały, po długich drogach, i wreszcie się znalazły, kiedy ich gauczowie byli już prochem. W ich żelazie drzemała przyczajona ludzka niechęć. Rzeczy trwają dłużej niż ludzie. Któż wie, czy nie spotkają się znowu, czy to już koniec historii".
Spotkają się, to nieuchronne. Noże znów się spotkają, bo stare historie wracają, jeśli im nie przeszkadzać. Bodaj w październiku, gdy brzdęknie dokładna godzina krągłego jubileuszu, Teatr Bagatela powtórzy swoje "Życie jest snem" Calderona. Powtórzy ten może zbyt omszały seans Varnasa, zbyt monotonny, koturnowy i rozwlekły, lecz wystarczająco pokorny wobec falujących zdań Calderona-Rymkiewicza, w których jest wszystko. Kolejny raz wróci przebrana za chłopca Rosaura i obudzi szpadę o złotym ostrzu, którą przyniesie z przeszłości. Niczym taniec noży gauczów - kolejny raz powtórzy się licząca cztery stulecia bajka o nierozstrzygniętej i bez końca grze jawy ze snem, pewności z niepewnością, spokoju z lękiem. Kolejna naskórkowa teraźniejszość, tym razem nasza, chwilowa jak każda, kolejny raz przestanie na trzy godziny mieć jakiekolwiek znaczenie. Przez trzy godziny teatru - będzie, jak było zawsze.
Paweł Głowacki