Palce mają się ku sobie z przeciwka w czułym przybliżeniu.
Miron Białoszewski "Wiwisekcja"
Szczelina cienka jak cień, tylko tyle. Powrót do starej iluzji nie wymagał od Izabeli Olszewskiej większego wysiłku. Wystarczył teatrzyk dwóch palców jej prawej ręki - mała pantomima kciuka i wskazującego, ściskających powietrze przed jej okiem. Cień między opuszkami stał się naraz echem roli sprzed prawie pół wieku, metaforą milimetrowego aktorstwa w II, ostatnim akcie "Radosnych dni" Samuela Becketta, w Starym Teatrze wyreżyserowanych przez Bogdana Hussakowskiego. Olszewska grała Winnie, zakopaną w piaskowym kopcu wpierw po pas, później po szyję - jak by ocalała z niej tylko głowa, jak by już tylko głowa czekała na koniec. "Stożkowy kształt kopca - powiada Antoni Libera - kojarzy się z klepsydrą, ściśle, z jej dolną częścią. (...) Dolną częścią klepsydry jest piasek, czyli ziemia, natomiast faktycznym piaskiem jest - człowiek, który przez krater kopca niczym przez szyjkę klepsydry "przesypuje się", dopóki wystarcza ciała". W II akcie Winnie ma przed sobą życia tyle, ile dni i nocy wytrwa w górze biedna głowa w toczku z pogniecionym piórkiem i kawałek oplecionej koralami szyi. Aktu III nie będzie, ale to później.
Teraz są jeszcze rzęsy, powieki, oczy, wargi, krtań - i nic z tego nie zdrewniało. No i są jeszcze słowa. Tyle Winnie wystarcza. I tyle wystarcza dziś Olszewskiej. Pod koniec jej monologu, który błąka się w sieci, monologu nagranego trochę z okazji pięknych urodzin Olszewskiej, a trochę na cześć niedawnego Dnia Babci - Olszewska odrywa na chwilę prawą dłoń od rękojeści laski i między kciukiem a palcem wskazującym ściska powietrze przed swym okiem, mówiąc: "Kochałam tę sztukę..." Wraca tak do "Radosnych dni" sprzed prawie pół wieku. Do swojej Winnie.
Ściska powietrze, jak by zgniatała czas. Wraca do "Radosnych dni", do tego pożegnalnego krajobrazu, i do kilku innych, równie starych iluzji, których była częścią. Wraca jak wracała Winnie, kiedy wspominała, a raczej usiłowała wspominać, przywoływać widma, strzępy przeszłości w gości zapraszać w koło powtarzanym zaklęciem w kilku wersjach. "Jak to tam ślicznie jest powiedziane?...", "Jak to tam jest w tym niezapomnianym wierszu?...", "Jak to się dawniej mówiło?..." Winnie jest być może... Jest? Była. Winnie być może była aktorką, dlatego jej powroty są w istocie powrotami po grzbietach starych dźwięków, starych słów i fraz starych iluzji, które w głowie jej majaczą, choć już niedokładnie, ostatkiem sił, niczym cętki cienia na brzegu nieskończonego cienia. Szekspir, Milton, Dante, Grey, Browning, Yeats, Eklezjasta, Byron, Keats, Hugo, Herrick, jakiś bezimienny poeta perski, i jeszcze, w finale, legendarna aria miłosna z „Wesołej wdówki” Franciszka Lehára. Z opowieści tych duchów zostały w Winnie tylko miękkie strzępy, lecz to wystarcza, aby poranek po poranku uśmiechała się ciepło i patrzyła pionowo w górę, wzdychając: "I znowu cudowny dzień... Winnie, zaczynaj... Zacznij ten dzień, Winnie...".
W trwającym niewiele ponad 14 minut monologu Olszewska wraca podobnie. Wraca, nie ruszając się z miejsca, wraca lub sprasza gości, tu nie ma różnicy. Wpierw swoją Winnie, która w roku 1972 zapraszała do własnej gościnnej głowy własne dalekie widma. Wraca zatem Olszewska wpierw do siebie jako Winnie, a wcześniej - do innych. Do swojej Marii Lebiadkin w wyreżyserowanych w roku 1971 przez Andrzeja Wajdę "Biesach" Fiodora Dostojewskiego; do swojej Pani Rollison w "Dziadach" Mickiewicza-Swinarskiego z roku 1973; do swojej Jewdochy w "Sędziach" Wyspiańskiego, które Konrad Swinarski stworzył w roku 1968; a na początku urodzinowego monologu - do swojej Stelli z roku 1958, do tej apetycznej kobietki w wyreżyserowanym przez Władysława Krzemińskiego "Tramwaju zwanym pożądaniem" Tennessee Williamsa. I każdy powrót jest powrotem detalu filigranowego niby cień między palcami. Przerażająco normalne oczy szalonej Lebiadkin, niejednoznacznie bluźnierczy gest Rollisonowej, nad którym Swinarski płakał ze szczęścia, wyciskający podobne łzy Swinarskiego szmer miotły wściekłej Jewdochy, doskonała noga Stelli, otulonej jedynie szlafrokiem. Zaskakująca moc cienia między palcami, w którym tak wiele przeszłości się pałęta. Moc cienia, albo, co w ostatecznym rachunku na jedno wychodzi, dla zwykłych śmiertelników niewyobrażalnie wielka moc słowa nawet najmniejszego. "Złapać słowo!" - tym apelem, samej sobie wciąż powtarzanym kiedyś, na progu jej aktorstwa, Olszewska otwiera pamiętliwy swój monolog.
"Słuchałam nieprawdopodobnie czujnie pierwszych prób przy stoliku". Łowiła dźwięki, kształty dźwięków, znaczące milczenie wewnątrz dźwięków. A ta uważność, ta łapczywość ucha po to – by "dotknąć tajemnicy słowa pojedynczego", jego "nieprawdopodobnego bogactwa". Złowić, dotknąć i przyjąć za własne to, co żyje na dnie słowa, gdyż z dna słowa, tylko stamtąd, wyrasta rola cała, każda postać. Jej rytm, gest każdy, gatunek spojrzeń, poziom krzyku, gęstość milczenia. Ciało fikcji lepić trzeba "zawsze tylko w oparciu o słowo". I tak Olszewska lepiła rolę Winnie. Tak tworzyła kobietę lepiącą swą kulejącą pamięć z garści marnych słów i kilku prawie martwych już przedmiotów, wyciąganych z czarnej torby, aby na powrót schować je w niej z końcem dnia. Szczoteczka do zębów, małe lusterko, okulary w etui, rewolwer, buteleczka z resztką czerwonego płynu, szminka, szkło powiększające, grzebień, pilnik do paznokci, coś tam jeszcze, a wszystko żałosne niby biała kulka w łapkach mrówki, której iluzyjny ogrom Winnie podziwia w swoim powiększającym szkle. I tyle. Mało? Dużo. Wystarczająco dużo, by móc pocieszyć się, wzdychając o poranku: "I znowu cudowny dzień".
Tutaj, w uchu Olszewskiej, zaczynała się Winnie, Rollisonowa, Lebiadkin, Jewdocha, Stella i reszta powołanych przez Olszewską do życia postaci, których liczby nie podejmę się ustalić. Było podobnie jak jest u Thomasa Stearnsa Eliota w poemacie "Chóry z Opoki", którego strzępy Olszewska recytowała na scenie aktorskiego klubu "Loża" chwilę przed nagraniem w garderobie 14 minut pamiętliwego monologu. Tę jej odświętną obecność na scenie też można znaleźć w sieci. Można zobaczyć, jak przygląda się swojej przeszłości, przywoływanej słowami ludzi przybyłych z życzeniami, kwiatami, uśmiechami, albo przeszłości ukazywanej w różnych dokumentalnych strzępach na ekranie. I tam nagle – film z fragmentem II aktu jej "Radosnych dni", ostatnie takty. Ona jako Winnie, albo Winnie jako ona, po szyję w ziemnej klepsydrze. Jeszcze tylko kilka ruchów oczu, jeszcze tylko parę oddechów, jeszcze tylko ostatnie słowa, jeszcze tylko cicho nucona przez Winnie miłosna aria z "Wesołej wdówki", a potem już nic. Gdy patrzyła tak Olszewska na siebie w starej iluzji, przypomniała się naraz Anita Ekberg, która w "Wywiadzie" Federica Felliniego przygląda się sobie w wyświetlanym na prześcieradle "Słodkim życiu" Felliniego, filmie sprzed wieków - przygląda się, jak oto w fontannie Di Trevi wolno wrodzi z białym kotkiem na gołym ramieniu. A kiedy znika Winnie z ekranu - Olszewska zaczyna recytować pod ekranem strzępy poematu Eliota. Jak to tam jest w tym cudownym, starym wierszu?... Różnie jest, różne fragmenty Olszewska recytuje, lecz najmocniej wybrzmiewa to - słowa, co dla Olszewskiej są, tak myślę, pestką teatru.
"Z mulistego szlamu słów, z gradu, i śniegu z deszczem słów nieścisłych,/ Przybliżonych myśli i uczuć, słów, które zastępują uczucia i myśli,/ Powstaje ścisły porządek mowy i piękno zaklęcia".
Rzecz w tym - i jest to rzecz fundamentalna – że ani w mówieniu przez Olszewską tej drobiny, ani w czternastominutowym monologu jej pamięci, nie uświadczysz najlichszego śladu sztyletu. Ona mówi, ona widma zwołuje – nie po to, by dźgać współczesność, by karcić ją porównaniami z przeszłością, by apelować o opamiętanie, by nakłaniać, nauczać, do głów wbijać omszałe prawdy, zmieniać czas teraźniejszy na modłę czasu przeszłego. Nie jest ostatecznie i bezpowrotnie rozczarowana, więc widma w gości do swojej głowy sprasza nie po to, by nimi łagodzić rozczarowanie. Nie. Olszewska zaprasza widma, bo widma – istnieją. Zaprasza, aby być blisko nich przez chwilę, choćby tylko 14 minut. Aby przypomnieć sobie, kim jest. Po nic więcej. Po nic mniej. Gościnność taką zwie się 'Dobrym Smakiem". Niektórzy mówią też: "Klasa".
Wajda, Swinarski, Hussakowski, Krzemiński, Jewdocha, Rollisonowa, Stella, Lebiadkin, Winnie i nieogarniona reszta. Kiedy kciukiem i wskazującym palcem prawej dłoni Olszewska ściśnie przed swym okiem czas do grubości cienia – goście przychodzą. Gdy dłoń znów opada na rękojeść laski – żegnają się. Wracają do swoich spraw, zapewniając, że kiedyś znów przyjdą, na pewno przyjdą. To wszystko. Koniec. Kurtyna. Właśnie tak to jest w tym niezwykłym utworze.
Paweł Głowacki