Na klęczkach, pochylony nad niskim stolikiem, skośnooki kaligraf w grafitowym, dyskretnie wytwornym kimonie, od dwóch, może czterech dni tworzy filigranowym pędzlem na czerpanym papierze koloru śniegu jeden i ten sam labirynt czarnych, sennych muśnięć, który dla nas, plemienia czcionek, oznaczać może wszystko, czyli znaczy raczej – nic. Taka postać. Albo, od czasu do czasu, po prostu wędkarz rodzimy w miękkim kapelutku, dla zmylenia przeciwnika przystrojonym liśćmi leszczyny, na składanym zydlu u wód Biebrzy rzeźbę Jezuska frasobliwego z przydrożnej kapliczki gotów udawać jeszcze i przez sto godzin, byle tylko spławik zatańczył, zbudzony przez tłustą brzanę w odmętach.
Teraz, niewiele dni przed jubileuszem 90. urodzin Kazimierza Wiśniaka, kiedy o nim pomyślę – któraś z tych figur zjawia się na scenie. Japoński pisarz tradycjonalista albo nasz łowca ryb słodkowodnych. W sumie – na jedno wychodzi. Rzecz bowiem nie w konkretnych bohaterach, a we wspólnej im zasadzie istnienia. Nieludzka wręcz cierpliwość. Nieludzka pokora wobec czasu, ogromu czasu, którego wymaga udana kreska na papierze lub dygot brzany na haczyku. A mówiąc prościej – szczęście ziszczonego marzenia. Oto ta zasada. Szczęście czasu niezmarnotrawionego. Skośnooki kaligraf zatem, kaligraf albo wędkarz. Lecz ostatnio częściej widzę Japończyka w dyskretnie wytwornym kimonie i z filigranowym bambusowym pędzlem w palcach, od wielu dni zamarłego nad tycią kreską. Częściej on zjawia się na scenie jubileuszu Wiśniaka, gdyż niedawno, mniej więcej w tym samym czasie - dwie książki się ukazały. Wiśniaka ponad dwustustronicowy album „Wybór rysunków z Kuriera Lanckorońskiego” (Wydawnictwo VANDRE, Kraków 2021) oraz W. G. Sebalda „Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka” (Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2021).
Zamykając oczy, tom Wiśniaka otwieram. Już. Oto, z niezliczonych czarnych kresek utworzona na kartce koloru śniegu, rodzina kotów odpoczywa, matka i cztery małe, jeden tyci usnął. Od razu przypomina się spokojna wieczność ostatniej frazy „Nocy wielkiego sezonu” Brunona Schulza. Kot mył się w słońcu. Jak długo Wiśniak stwarzał ten portret burej błogości w trawie, tę żywą naturę z trzema stokrotkami w roli strażniczek świętego spokoju? Wiem tylko, ile czasu zajęło mu kiedyś rysowanie czarodzieja w spiczastym kapeluszu. Gdy Wiśniak zaczął, a zaczął od szpica, wyszedłem na spacer. Był obiad na mieście, były dwa piwa z kolegami, było kino. Gdy wróciłem o zmierzchu – kapelusz był ukończony. Ale tylko kapelusz… Zaczynało powstawać czoło czarodzieja. Więc? Ile czasu wymaga kreska, aby później ludzie nie czuli się oszukani, patrząc na kreskę? Zostawiam koty, wchodzę w labirynt słów Sebalda.
Nie o prozę Sebalda chodzi, nie o całą tę narratora wędrówkę wrzosowiskami wschodniej Anglii i zarazem zwodnymi ścieżkami pamięci, musi więc teraz wystarczyć tylko ta jedna jedyna scena. Oto w głowie wędrowca majaczy okruch przeszłości – daleki pierwszy dzień pracy. Obejmuje stanowisko na manchesterskim uniwersytecie, poznaje kolegów, wita się z profesorami. Wśród nich jest Stanley Kerry, wykładowca o bodaj najdłuższym stażu na germanistyce, ekscentryk, wciąż zachowujący dystans do ludzi, trochę samotnik, który zamiast czas poświęcać poszerzaniu wiedzy germanistycznej – poświęca go nauce języka japońskiego, czyniąc w tym zdumiewające postępy. Gdy przybyłem do Manchesteru, wprawiał się akurat w japońskiej kaligrafii. Całe godziny spędzał nad wielkimi arkuszami papieru, na których pędzelkiem, w największym skupieniu, stawiał znaczek po znaczku. Powiada tak sobie i nam wędrowiec-narrator, po czym notuje słowa fundamentalne – istotę sztuki każdej.
Do dziś pamiętam, jak powiedział mi kiedyś, że jedna z głównych trudności przy pisaniu polega na tym, by koniuszkiem przyrządu do pisania myśleć jedynie i wyłącznie o pisanym akurat słowie, a zapomnieć całkowicie o tym, co chcemy opisać. I dalej: I pamiętam jeszcze, że gdy wypowiadał tę uwagę, ważną zarówno dla pisarzy, jak dla adeptów kaligrafii, staliśmy w japońskim ogródku, który urządził sobie przy swoim domku w Wythenshaw. Zapadał wieczór. Kępy mchu i kamienie już ciemniały, ale w ostatnich, przedzierających się przez liście klonów promieniach słońca widać było jeszcze ślady grabi na piasku u naszych stóp. Czy nie dziwne jest, że po kropce nie padają słowa: Kot mył się w słońcu?
Końcem narzędzia myśleć jedynie i wyłącznie o stwarzanym detalu, myśleć powoli, najostrożniej. Nie o ogólności, nie o wielkości, idei, przesłaniu, wszechogarniającej panoramie, świecie całym. Nie. Szpicem ołówka – o kresce tylko. Tylko o słowie – igłą stalówki. O punkcie, wyłącznie o jednym punkcie japońskiego ideogramu, nie o wszystkich znakach pisma kraju kwitnącej wiśni. I nie o ichtiologii gigantycznej, a o tej jednej jedynej brzanie wytęsknionej, która na glistę oby się skusiła przed zapadnięciem nocy nad Biebrzą. W tym jest sedno rysowania i malowania Wiśniaka. Także jego scenografii i teatralnych kostiumów. Każda z mrowia tycich kresek, co składają się na rodzinę kotów w trawie i na trzy kruche stokrotki, zdaje się być kreską przez długie godziny uważnie myślaną w trakcie długie godziny trwającego jej rysowania. Cały album Wiśniaka złożony jest ze śladów takiej niepojętej cierpliwości, pokory wobec czasu.
Trochę ponad 200 kredowych stron dużego formatu. A czarno-białych rysunków na nich? Nie zliczę. Kolosalna ich liczba w 12 rozdziałach. Winiety, Osoby, Zamek, Miasto, Konfederaci i cmentarze, Przyroda, Zima, Anioły, Krasnoludki, Literatura, Afisze, w końcu – Znaki. I z każdą kolejną stronicą narasta w oku to przedziwne, niepokojące wrażenie, że wszystkie rysunki powstały - w jednej i tej samej chwili, co przecież nie jest możliwe. W końcu „Kurier Lanckoroński” - ukazujący się kwartalnie, zgodnie z porami roku, w podkrakowskiej Lanckoronie, legendarnej trochę i legendarnie sennej osadzie, na amen zapatrzonej w siną dal – istnieje już lat 25! Możliwe tedy, iż w nowej księdze kresek Wiśniaka są dwa widoki, których powstanie rozdziela w kalendarzu aż ćwierć wieku! Tak. Tylko że kiedy się księgę studiuje – nie sposób uwierzyć w realność tej przepaści.
Pokora wobec czasu, której wymaga stworzenie sensownej kreski, ściska czas do zera. I czas, trochę paradoksalnie, znika właśnie dlatego, że przy stawianiu każdej kreski rysownik hołubił czas z mocą nadludzką. W księdze Wiśniaka wszystkie widoki są wyłącznie – tu i teraz. Zupełnie samoistne, samowystarczalne – nie odsyłają do żadnego „kiedyś”. Nie istnieją kalendarze w księdze Wiśniaka. Zegary nie mówią nic. Kiedy więc czwarty kotek zbudzi się wreszcie – kocia rodzina opuści trawę i trzy stokrotki i niespiesznie przejdzie uliczkami Lanckorony do pięknej, z kresek Wiśniaka zrobionej willi „Zamek” przy ulicy Zamkowej. Mieszkańcy ponoć bardzo lubią tam koty i dzień w dzień mają dla nich resztki wędzonej brzany. Nie będzie to, rzecz jasna, przejście w czasie. Nie będzie to wędrówka między jedną porą roku a drugą porą roku, miesiącem a miesiącem, epoką i epoką. Nie. Będzie to tylko przez nikogo nie dostrzeżony spacer ze 109 strony księgi Wiśniaka na jej stronę 64.
Paweł Głowacki