Sztuka gościnności

Ostatnia aktualizacja: 01.01.2022 18:24
Na obrazie Güntner nie ma puszki nagrodzonej znakiem Q. Książę da Montefeltro nigdy nie zazna niepowtarzalnego smaku paprykarza szczecińskiego.
Fotel
FotelFoto: ESB Professional/Shutterstock

Pewnej nocy weszła do mego pokoju Infantka Velázqueza
                                                                         Tadeusz Kantor


     Na pożegnanie Miron Białoszewski wlókł drewnianą laskę. Początek lutego roku 1961. Teatr Osobny pokazuje piąty, ostatni program. Nie będzie szóstego. Pożegnalny – zaskakuje. Ułożony z fragmentów klasycznych opowieści, jest jak przypomnienie. Norwid, Mickiewicz, Słowacki, Szekspir, Wyspiański. Po latach fantastycznej awangardy, językowej i inscenizacyjnej – oto powrót. Podróż rakiem, by znów stanąć u zarania, przy źródle, w sednie. Albo odwrotnie. Nie podróż tam, lecz zaproszenie stamtąd do siebie w gości starych, doskonale ułożonych słów. „Kleopatra”, „Kordian”, „Hamlet”, „Wesele”… Witamy, witamy! Jak droga?...
W tym teatralnym pożegnaniu na zawsze, Białoszewski był także Gustawem z IV części „Dziadów”. Trzy świece, ustawione w ramie przeciętnej szafy, gasły jedna po drugiej, rozwiewającym się dymkiem znacząc przemijanie pamiętnych godzin: miłości, rozpaczy, przestrogi. A recytujący przeszłość zbolały kochanek w szarym gieźle ciągnął za sobą nie gałąź jedliny, jak chciał Mickiewicz, lecz zupełnie zwyczajną laskę staruszka. Ot, uschły, długi badyl, goluteńki, bez stylu. Badyl biedy. Żadnych kolorów, żadnych blasków, żadnych płaskorzeźb, a o migającej cekinami gałce w kształcie trupiej czaszki lepiej nie marzyć. Kijaszek bez właściwości, wygięty na jednym końcu. Teatralny rekwizyt tak dyskretny, że nie mógł przeszkadzać gościom, czyli słowom starym, nie mógł krępować ich ani dyrygować nimi. Rekwizyt identycznie taktowny jak rama szafy z gasnącymi świecami. Bądź jak rama okna na obrazie Anny Güntner „Rozmowa z panem da Montefeltro”, malowanym w roku 1968, ledwie 5 lat po ostatnim pokazie pożegnalnego programu Teatru Osobnego.

     Młynek kawowy na korbkę z mosiądzu, sędziwy niczym młynek u mojej babki, która go po swojej babce odziedziczyła. Taki sam, tyle że monstrualny, na środku łąki - istna latarnia morska z szufladą na parterze i człekokształtne mrówki, krzątające się w trawie wokół latarni z korbką. Albo ten zdumiewający pan o hermafrodytycznej twarzy, który, sądząc po szacie, kapeluszu i ciżemkach, przebył, lekko licząc, z pięć stuleci, by teraz, karcąco wzniósłszy dłoń, stać przy młodej kobiecie, co w karmazynowych pończochach, zwiewnej koszulinie, bez majtek i z pustym kieliszkiem w palcach nęcąco siedzi na krześle w łagodnie pofałdowanym krajobrazie. Taki młynek, taki pan. Tacy goście. Widziałem ich w krakowskiej Galerii Nowohuckiego Centrum Kultury, na wystawie 46 obrazów Anny Güntner. A może wśród grubo ponad stu reprodukcji fantastycznego katalogu tej wystawy? To nie ma większego znaczenia. Istotni są goście, których Güntner zaprosiła do malowanych snów. A raczej to, że przybyli oni i zostali na zawsze, gdyż nic ich nie spłoszyło.

     Sędziwy kawowy młynek, maszyna do pisania „Smith Premier”, balon Gordona Benneta, mikroskop z wieku chyba XVIII, godna 80 dni podróży Phileasa Fogga lornetka z masy perłowej, okręt Odysa, samowar, ebonitowy telefon, gotyckie zamki, maszyna do szycia z epoki kawowego młynka, naftowa lampa, fotograficzny aparat sprzed co najmniej stu lat, trzymana przez zawisłego w powietrzu anioła partytura chórów być może gregoriańskich, i chociaż byłby to anachronizm, to kto wie, czy na jednym z obrazów Güntner nie widać dwóch ocalałych z pożaru w bajce Umberta Eco ksiąg z cudownymi iluminacjami, ręcznie przez mnicha przepisanych w skryptorium średniowiecznego klasztoru na wzgórzu… Starczy. Goście, goście! Goście z odległych stron czasu, z najdalszych zegarów, z piasku w klepsydrach. Goście-rzeczy, ale też goście bardziej zwiewni, nieuchwytni, delikatni. Niegdysiejsze klimaty kolorystyczne, spokój dawnych kresek, elegancja renesansowych malowideł. I goście-cytaty z dzieł sztuki, stworzonych na tamtym brzegu, u zarania, przy źródle. Goście-przywołania, goście-pastisze, goście-echa. Choćby ten widok, co się nim na obrazie „Hotel w Hertogenbosch” syci naga kobieta, w roku 1977 wyglądając przez okno. Dostrzega oto przybysza z roku 1501 – obraz Hieronima Boscha „Leczenie głupoty”, który wedle niepojętych zasad malarskich snów zarazem wisi w madryckim Prado i jest gościem w obrazie Güntner. A pan o hermafrodytycznej twarzy, który w drugiej połowie XX wieku karci, niczym przykry dewot karci młódkę za brak majtek w środku najwyraźniej upalnego lata i na świeżym powietrzu? To jeden z dwojga bohaterów arcydzieła Jana van Eycka „Portret małżonków Arnolfinich”, który na płótno Güntner przybył aż z 1434 roku. Lecz nie przybył sam. Na innym płótnie malarki zostawił widoczne w pierwszym planie arcydzieła van Eycka, lekko ubłocone, renesansowe patynki, inaczej zwane chodakami. Jak długo szedł Arnolfini? Którędy? I jak długo oraz którędy wędrował przez całą Europę byczy profil Federica da Montefeltro, księcia Urbino?

     Piero della Francesca, w roku 1472 malując na desce dyptyk „Portret Federica da Montefeltro i jego małżonki Battisty Sforzy”, zmienił profile księcia i księżnej w profile wieczne, zaś w roku 1968 Güntner powtórzyła profil księcia u siebie. Wstawiła go w taktowne, dyskretne ramy okna pustego pokoiku, gdzie naga kobieta czeka na przebudzenie ebonitowego telefonu, doskonale czarnego, ufnie trzymając palce na słuchawce. To wszystko. Nagość, pustka, telefon, taktowna rama okienna i wieczność profilu księcia Urbino jako widok z okna. Tutaj rok jest kluczowy. 1968! Ileż się wtedy w Polsce działo! Przecież były to fundamentalne, parzące zdarzenia! Stefana Kisielewskiego władza bije w bramie! Gomułka antysemicko mlaska w Sali Kongresowej! Ryszard Siwiec zmienia się w popiół! Wyreżyserowane przez Kazimierza Dejmka „Dziady” komuna zdejmuje z afisza! Adama Michnika wyrzucają z uczelni! Andrzeja Seweryna milicja goni wokół pomnika Adama Mickiewicza! Słowem - naród się burzy, lud głowę podnosi, w marcu się zacznie! A jakby tych fundamentalnie aktualnych aktualności mało było – 1 grudnia paprykarz szczeciński, ta przez Polaków ukochana, bo prosta, a jakże pożywna potrawa, otrzymuje od władzy znak jakości Q! Tyle ważkich tematów, tyle spraw do załatwienia i nagłośnienia, tyle zwichniętych stawów polskich do nastawienia! I co?

     Nic. Zaproszony w roku 1968 przez Güntner do jej obrazu - Federico da Montefeltro niczego się nie dowiedział i już nigdy niczego się nie dowie ani o biciu, ani o mlaskaniu, ani o popiele, ani o kneblowaniu, ani o wyrzucaniu, ani o gonieniu, ani też o marcu. Güntner przemilczała bombastyczną aktualność polską roku 1968. Przaśną poetykę publicystyki bohatersko wojującej odrzuciła na rzecz sztuki nieuchronnie trwalszej niż pierwsze, płonące z podniecenia strony gazet czasu nerwowego. Na obrazie Güntner nie ma puszki nagrodzonej znakiem Q. Książę da Montefeltro nigdy nie zazna niepowtarzalnego smaku paprykarza szczecińskiego. Tak jak w pożegnalnych „Dziadach” Białoszewskiego Gustaw - w żadnej z 20 minut ich trwania oraz w żadnej z 227 linijek, do których skrócona została część IV – nie został przez Białoszewskiego poinformowany o cenie, jaką przez czas pokazywania tych „Dziadów”, czyli w roku 1961, 62 oraz 63, osiągał w Polsce chleb, a jaką pół litra czystej. Dyskretnego znaku tamtej współczesności – szmeru wleczonej laski staruszka – nie odczuł Gustaw w ogóle. Bo w istocie nie był to znak dla niego. Szmer był dla nas. Ale właśnie tylko dyskretny szmer, nie dudnienie pałami na odlew grzmoconych kotłów symfonicznych. I tylko dla nas jest dyskretna obecność współczesnej ramy okiennej, w której książę Federico da Montefeltro patrzy w dal, jak w drugiej połowie XV wieku nakazał mu Piero della Francesca.

     Rzecz jasna, taka dyskrecja Güntner nie tylko jednego obrazu tyczy. Dlatego na wystawę w Galerii Nowohuckiego Centrum Kultury studentów reżyserii teatralnej gnałbym bezlitośnie, nie szczędząc bata ni kalumnii. I wielokrotnie bym gnał! Dzień w dzień! Żeby się nauczyli, jak należy gościć u siebie starą sztukę – tamte obrazy, tamte nuty, tamte opowieści. A po finalnym zamknięciu wystawy – nos każdego z tych orłów i orlic wolności twórczej osobiście wciskałbym w olśniewający katalog, wciskałbym z lubością i tak długo trzymał tam, ażby ze wstydu orzeł zapłakał a orlica załkała. Zaś z zacnego powodu – wszak setna rocznica urodzin Mirona Białoszewskiego w tym roku – zmusiłbym ich do czytania sobie przed snem, lecz gromko i w pozycji na baczność, te frazy twórcy Teatru Osobnego.

     Słowa się starzeją. Co robić!? Co robić!? No nic. Trudno. Nie da się. Nic. Nadrobić? Tym gorzej. Tym gorzej używać do spraw dzisiejszych słów wczorajszych, przedwczorajszych, a szczególnie sprzed 500 lat. A więc – byle nie przechytrzać. Co się ma wybronić – to się wybroni, ocaleje, czyli się wyrozumieje za ileś lat, może set, o ile będą.

     To wcale nie jest trudne. Trzeba po prostu pojąć, że stare opowieści wolno artyście dotykać tylko wtedy, kiedy artysta nauczy się ich nie dotykać.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki