Łydka pamięta

Ostatnia aktualizacja: 15.01.2022 15:45
Piłkarz zmarkotniał wtedy, lecz ocalał. Tak jak ocalał dziś - reżyser. Wtedy – dzięki Pilchowi. Aktualnie – dzięki mnie. Ocalał, ale niech czujny pozostanie, dobrze i z serca najszczerszego radzę.
Krzysztof Bochenek, aktor krakowskiego Teatru Bagatela w spektaklu Henryk Sienkiewicz. Greatest Hits
Krzysztof Bochenek, aktor krakowskiego Teatru Bagatela w spektaklu "Henryk Sienkiewicz. Greatest Hits"Foto: Patrycja Wiercichowska/materiały prasowe

     Gdy w połowie parodystycznej zabawy "Sienkiewicz. Greatest Hits" Krzysztof Materna, jako pastelowa parodyjka pisarza z Oblęgorka, wszedł na scenę Teatru Bagatela z parodiami dwóch toporów w garści - do lewej mej łydki wrócił sędziwy ból. Przypomniało się naraz… Tak, tamto parzące szarpnięcie, tamto niby ukąszenie wściekłego psa, tamten gwizdek sędziego, sięgającego do kieszeni po żółtą kartkę, wreszcie tamta moja fraza ryczącego z bólu łosia rannego: k… maaaać! Nie inaczej, przy pełnej widowni, w obecności kamer - Materna ostro ciął mnie w roku 19… No właśnie, kiedy to było? Kiedy dokładnie? 30 lat temu? Więcej? Mniej? Bo że było – pewne jest. Ogólnie, bo ogólnie, lecz jednak - pewne.

Oto dalekie popołudnie, oto nie główna, ale profesjonalna sportowa hala Wisły Kraków przy ul. Reymonta, oto odświętny mecz piłki nożnej! Z okazji jakiejś krągłej rocznicy "Tygodnika Powszechnego" lub na okoliczność zacnego jubileuszu Sportowej Redakcji Telewizji Polskiej – wielki futbolowy pojedynek nasz, chłopców Jerzego Turowicza ze stołecznymi sportowcami z ul. Woronicza, wzmocnionymi zaciągiem z działu kultury, między innymi Materną właśnie. Na jakiej pozycji grał ten "masarz" o opadłych powiekach łagodnego basseta? Na stoperze? A może jako defensywny pomocnik? I w której minucie, której połowy meczu wszedł Materna wyprostowaną nogą w mą lewą łydkę, niczym na stronicach "Pana Wołodyjowskiego" nasi rodacy osmolonym palem w syna Tuhaj-beja? A u Henryka Sienkiewicza - dokładnie jak sprawy się miały z tym mściwym nabijaniem, przemienianiem fatalnie zakochanego w Polce Azjaty – w nadwiślańskiego stracha na wróble? I jak to wygląda w napisanym i wyreżyserowanym przez Maternę zabawowym seansie "Sienkiewicz. Greatest Hits"? Siwy Sienkiewicz o lekko opadłych powiekach łagodnego basseta pochyla się nad leżącym na brzuchu aktorem w roli nabijanego i wolno ku górze sunąc dłonią wzdłuż aktorskiego kręgosłupa, nowymi słowami opowiada nabijanemu drogę osmolonego pala przez azjatyckie jelita. Tak, słowa są już inne niż w powieści.

Nie wchodźmy w starogreckie detale, w labirynty semantyki, w aptekarską archeologię. Niech starczy, iż wedle mitologicznych źródeł – parodia to forma powtórzenia oryginału. Powtórzenie nigdy nie jest doskonałe. Ale też wtedy, u starogreckich źródeł, inaczej niż dziś, parodia nie była synonimem szyderstwa, poniżenia, pogardy. Albo – nie tylko tym była. Dalece nie tylko tym. Podobnie z pamięcią. Sztuka przywoływania przeszłości zawsze jest sztuką parodiowania przeszłości. Na przykład – mówieniem. Niezapomniana jest lekcja klasyka. Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Kto i kiedy czytał "Potop", "Quo vadis", "Za chlebem", "Janka Muzykanta", "Latarnika" bądź "Krzyżaków"? Jeśli ktoś cudem się znajdzie – niech w dalszej kolejności samemu sobie szepnie, co pamięta, zwłaszcza zaś – jak pamięta. Jeśli zupełnie nic nie zachował i do Bagateli pójdzie z głową pustą – zobaczy kawałki pastelowej pamięci reżysera.

     Przez godzinę i pół pastelowo migają na scenie drobiny przez Maternę wybrane z bajek Sienkiewicza. Pastelowo i parodystycznie, lecz zupełnie bez odcieni szyderczych, karcących, cynicznych. Bawi się Materna i liczna grupa aktorów jego, na pstryknięcie wcielających się na kilkanaście sekund, góra na parę minut, w bohaterów Sienkiewicza. Gra tak Materna. Igra. Obrazkami swoimi i swymi słowami, co zastępują oryginalne - bawi się, coś na podobieństwo improwizowanego kabaretu uprawia, przy okazji lekko dotykając tak zwanych "dzisiejszych spraw polskich". I to jest bodaj najistotniejsze. Że tylko "przy okazji". Oraz że tylko "lekko dotykając". Seans ten, wieczór "śmichów, chichów" - nic w sobie nie ma z ołowianego zadęcia rewolucyjnego wielu publicystycznych dzieł teatralnych ostatnich dni. Owszem, paru rzeczy mógłbym się uczepić i wyszydzić je strzeliście. Niczym w "Potopie" Kmicic na Kolubrynie pod murami częstochowskiego klasztoru – mógłbym w felietonie wybuchowo zemścić się na Maternie za tamten zwierzęcy atak na mą lewą łydkę, czystą przecie i niewinną jak obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Choćby ze zbyt wyraźnej "burdelowatości" konstrukcji, z tego ciut za mocno doskwierającego bałaganu w niektórych punktach struktury, zwłaszcza w przejściach ze sceny w scenę, dałoby się sklecić niezły granat – lecz zmilczę. Te oraz inne, pomniejsze uciążliwości miękną bowiem, kiedy człowiek na widowni dostrzega, że oto nikt go ze sceny nie karci za wadliwą postawę obywatelską, nikt go nie poucza, nie batoży, nie przestrzega i nie przypomina mu napastliwie, iż oto nić czarna się przędła, przędzie i nie przestanie… A kiedy pod koniec sienkiewiczowskich igrców w Bagateli Marcel Wiercichowski, w roli Nerona pląsającego taniec rychłych płomieni Rzymu, w trudnej sztuce parodii zdobywa nagrodę najwyższą, jaką aktor w Polsce zdobyć może - to znaczy obraz mojego w loży Koloseum wzniesionego w górę kciuka – wspomniane drzazgi inscenizacyjne nikną zupełnie. Na domiar dobrego - lewa łydka moja zapomina o niegdysiejszym bólu, kilkanaście minut wcześniej przywołanym przez Henryka Maternę, albo Krzysztofa Sienkiewicza, wchodzącego na scenę z parodiami dwóch toporów w garści. Ba! Wobec tańcującego Wiercichowskiego-Nerona przestało być istotne także to, że parodystyczno-kabaretowy wieczór rozgrywa Materna na Orliku, czyli na boisku piłkarskim, tak przecież podobnym do parkietu w hali Wisły Kraków, gdzie wieki temu, chyba blisko nocy, kiedy Kmicic częstował Kolubrynę wybuchową kiełbasą, doznałem cierpienia, ale i chwały. Tak, chwały, gdyż efektem zwierzęcego faulu, którym Materna uraczył mnie dwa metry przed własnym polem karnym, nie był tylko ból. Jak to się odbyło dokładnie? Może tak?

     Oto padam, wrzeszcząc parodię fraz "Hamleta", a raczej parodię ryku łosia w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego. Turowicz, kierownik naszej ekipy, czyni w powietrzu znak krzyża. Redaktor Józefa Hennelowa, pełniąca funkcję masażystki, zrywa się z ławki rezerwowych i z zaciśniętymi pięściami rusza ku Maternie, i gdyby nie refleks Jurka Pilcha, odpowiadającego za napoje orzeźwiające, który rzucił się pod nogi galopującej Hennelowej – Materna nie byłby dzisiaj dyrektorem artystycznym Teatru Bagatela, albowiem nie byłoby go na świecie w ogóle, już nie. Sędzia karci Maternę żółcią, Materna udaje basseta, ja wolno podnoszę się i z zegarmistrzowską precyzją ustawiam piłkę. Rzut wolny z idealnej dla mnie oraz dla Leo Messiego odległości od bramki. I nie oszukujmy się - w tamtych czasach miałem w redakcji "Tygodnika Powszechnego", a nawet pośród wszystkich katolików małopolskich, najlepiej ustawioną stopę, prawą stopę. W rozbiegu więc wręcz nonszalancko zatańczyłem na parkiecie, zatańczyłem całkiem jak na scenie Bagateli Wiercichowski z pochodnią zagłady! I uderzyłem tak, że piłka przeistoczyła się w wirującą kulę ognia Nerona! I pofrunęła! I spłonęła pajęczyna w prawym górnym okienku bramki przeciwnika! I skąpała się redaktor Hennelowa w swoich łzach szczęścia! I zmarkotniał Materna!

     Piłkarz zmarkotniał wtedy, lecz ocalał. Tak jak ocalał dziś - reżyser. Wtedy – dzięki Pilchowi. Aktualnie – dzięki mnie. Ocalał, ale niech czujny pozostanie, dobrze i z serca najszczerszego radzę. I niech uparcie powtarza sobie szeptem stare słowa Czesława Miłosza. Który skrzywdziłeś piłkarza biednego – nie bądź bezpieczny. Łydka krytyka pamięta.

Paweł Głowacki 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Podróż

Ostatnia aktualizacja: 11.12.2021 17:47
Szedł brzegiem, bardzo wolno, z opuszczoną głową, mętnym krokiem, wspierając się na lasce z drzewa czereśniowego. Co kilka, kilkanaście kroków przystawał i długo patrzył na brunatną trawę, na ciemną wodę, znów na trawę. Po czym ruszał znów. 
rozwiń zwiń
Czytaj także

Sztuka gościnności

Ostatnia aktualizacja: 01.01.2022 18:24
Na obrazie Güntner nie ma puszki nagrodzonej znakiem Q. Książę da Montefeltro nigdy nie zazna niepowtarzalnego smaku paprykarza szczecińskiego.
rozwiń zwiń