W opowiadaniu smakuje mi nie sama treść i nawet nie jego struktura, ale ślady paznokciem, jakie zostawiam na powierzchni: tu przebiegam, tu przeskakuję, tu podnoszę głowę, tu zapadam się w otchłań.
Roland Barthes "Przyjemność tekstu"
Powiedział, że zaraz wróci, nie zgasił światła, zmierzchało. Nie wrócił. Świtem dnia następnego był już obok świtu, obok zafajdanej gałki, jak planetę zwał w "Ostatniej taśmie" sędziwy Krapp. Na strychu kamienicy przy Siennej 7 lampa chyba wciąż żyła nad stołem. Koniec. Nie wrócił Tadeusz Kantor. Zostawił światło, zostawił otwartą "Nieznośną lekkość bytu" Milana Kundery i jeszcze, w innym miejscu Krakowa, nieukończony seans "Dziś są moje urodziny". Ci, co później przyszli na strych – zamknęli powieść, na półce ułożyli francuskojęzyczne tomy Rimbauda, Geneta, Lautréamonta, Eco i albumy Bacona, Duchampa, Dalego, Corota. Wymyli filiżanki, starli blat, krzesła odstawili na miejsce, przekręcili klucz w szafie, zaścielili łóżko. Przy drzwiach spojrzeli ostatni raz. Zgasili światło. Eco? Do której z powieści Umberta Eco, przetłumaczonej na francuski, Kantor zaglądał przed końcem? Mógł to być "Tajemniczy płomień królowej Loany"? Tkając ostatni seans, w którym, jak od "Umarłej klasy" w każdym, na scenie znów pytać miał siebie o siebie – czy na strychu przy Siennej 7 zaglądał wieczorami do Eco powieści o Bodonim, co na strychu rodzinnego domu w Solarze także pyta siebie o siebie, siedząc wśród tysięcy książek, które przeczytał jako chłopczyk, młodzieniec, mężczyzna dojrzały, w końcu jako omszały mediolański antykwariusz?
Na ścianach niewielkiej, białej sali nowej Cricoteki, Małgorzata Paluch-Cybulska zawiesiła parę dni temu 8 kolorystycznie bliźniaczych obrazów Kantora. Identycznie białe są, w treści zaś – jakby były dla siebie wzajem zwierciadłami. Każdy to taki sam portret tego samego. Każdy zdaje się być śnieżnym prostokątem z tym samym parasolem, tak samo spłaszczonym i tak samo przytwierdzonym do płótna, a później pokrytym jedną farbą koloru śniegu. Ot, 8 nietoperzy, a każdy śpi pod białym prześcieradłem na własnym łóżku. Inaczej – 8 ogromnych stronic papieru, wybrzuszonych na środku. 8 ogromnych kartek, gotowych do zapisania, zarysowania, kolorowania. Albo 8 kart sekretnego pamiętnika, na których można zostawić ślady samego siebie, tropy swojej realności, wiele, wiele znaków paznokciem. A może 8 identycznych partytur, podobnych muzycznym? 8 partytur plastycznych, co ożyją, kiedy patrzący wypełni je – sobą? A z boku sali – mały ekran i dokumentalny film na nim, czternastominutowy, wciąż od nowa kręcący się, czarno-biały film Krzysztofa Kubickiego i Marka Młodeckiego sprzed lat 52.
Była wtedy zima roku 1970. Na białych ścianach maleńkiej Galerii Foksal w Warszawie, 21 lutego Kantor zawiesił nie 8, a 40 bliźniaczych białych partytur z parasolami i nazwał pokaz "Multipartem" – zwielokrotnieniem i współuczestnictwem zarazem. Jak pan się nazywa? Chwileczkę, mam to na końcu języka. Tak Eco otwiera "Tajemniczy płomień królowej Loany". Po samochodowej kraksie Bodoni budzi się ze śpiączki i nie znajduje siebie. Utracił pamięć, zgubił tożsamość, lustro nie uspokaja. Pytany przez lekarza o samego siebie – antykwariusz ma nędzną nadzieję, że ocalenie jest tuż, tuż. Wystarczy pokazać język. Wystarczy lepić słowa, mówić i mówić, a odnajdzie się zguba, wróci "Ja". 21 lutego roku 1970 Kantor pyta gości Foksal podobnie. I daje im cały rok na sklecenie odpowiedzi. Są przygotowane fachowe umowy, kto chce – za bezcen nabyć może parasolowatą śnieżną partyturę, lecz kupując, zmuszony jest do rozgoszczenia się w partyturze. Może wiele, bardzo wiele. Może dopisywać, dorysowywać, doklejać, doczepiać, plamić, pstrzyć, drapać, wydrapywać, odłupywać, w nowe ramy wstawiać, zamalować innym kolorem, itd., itp. Jak w umowie powiada Kantor – Można zrobić z obrazem, co się chce! Co się chce, owszem, lecz nie zmieniając obrazu w obraz zupełnie odmienny, nie robiąc z oryginału kretyna, na przykład – zastępując parasol patelnią, hulajnogą bądź deską klozetową. Słowem, niech Pan/Pani dokłada siebie do partytury, ożywia ją sobą dzień za dniem, skłania do snucia własnej Pana/Pani opowieści. Niech Pan/Pani siebie sobie opowie na kanwie dzieła, na które Pan/Pani patrzy. Niechaj zostawia Pan/Pani na bieli ślady swych paznokci. Równo rok później, niektóre z tak ożywionych, tak dopowiedzianych obrazów – wróciły do galerii. Dziś na odtwarzanym w Cricotece filmie widać tamten powrót intymnych kolaży, osobistych wyznań, prawie spowiedzi. I widać jeszcze jak na pierwszomajowym pochodzie jeden z białych obrazów dowcipnisie niosą nad tłumem radosnego proletariatu. I jak ekipa artystów bezkompromisowych urządza w parku pogrzeb parasolowatej partytury śnieżnej. Pochód, grób – to też były dopowiedzenia. Innego rodzaju ślady paznokcia, zostawione na bieli, aby później móc wrócić ich tropem do siebie. Jak antykwariusz Bodoni na pełnym książek strychu.
Czytał od dziecka i czytał wszystko, od ulotek, przez powieści, po komiksy i opisy na tekturowych koszulach czarnych płyt gramofonowych. Podobnie Kantor. Czytał Bodoni wszystko i na wszystkim zostawiał ślady siebie i swojego świata każdej epoki życia: dzieciństwa, młodzieńczości, dojrzałości, siwych włosów w końcu. Nie fizycznie, na marginesach, nie. Mentalnie jedynie, w wyobraźni. I podobnie Kantor. Wystawiona w studenckim teatrzyku lalkowym "Śmierć Tintagilesa" – czymże innym była, jeśli nie dodaniem siebie do starej bajki Maeterlincka? A później? Dodawanie siebie do zdań Słowackiego, Wyspiańskiego, Witkacego, do akapitów "Emeryta" Schulza, do niewyraźnych łupin własnej pamięci o Wielopolu dzieciństwa, do losu Wita Stwosza, do kiedyś opowiedzianych przez samego siebie fabuł scenicznych (jak Krapp, w każde urodziny dopowiadający siebie do własnych nagrań magnetofonowych z dalekiej przeszłości), wreszcie do stareńkiego zdjęcia ojca i matki, zrobionego w czasach, gdy jego samego jeszcze nie było na świecie. Na wszystkich stronach zostawiał mediolański antykwariusz widmowe, niewidzialne ślady paznokcia - a teraz siedzi na strychu w cieniu góry kiedyś przeczytanych słów i zdanie po zdaniu odnajduje niegdysiejszego siebie, każdego siebie z wielu przeszłości, ciuła znaleziska, aby znów móc powiedzieć "Ja" i rozumieć, co znaczy "Ja". Ci, którzy w galerii Foksal przyjęli propozycję Kantora z 21 lutego roku 1970 – zyskali na przyszłość podobną szansę. Nie, nie było "Loany…" w biblioteczce Kantora. To niemożliwe, powieść o odzyskiwaniu siebie Eco napisał wiele lat po odejściu Kantora. Lecz to nie szkodzi. Czy i bez "Loany…" Kantor nie był niepowtarzalnym antykwariuszem z Krakowa? I zupełnie bez znaczenia jest także brak w biblioteczce Kantora siedmiu tomów „W poszukiwaniu straconego czasu”. Marcel Proust był jednym z nielicznych duchów, przy mówieniu o których Kantor – wstawał. I w głębokim sensie słowa "pamięć" – "Poszukiwanie…" znał na pamięć. Całe "Poszukiwanie…", zatem i końcówkę tomu siódmego, kiedy Marcel wie już, że zacznie pisać książkę, tę książkę, którą my właśnie kończymy czytać, i wypowiada zdania o istocie lektury każdej. Nie tylko lektury. Także patrzenia na obrazy, słuchania sonat i arii. Patrzenia na cokolwiek, słuchania czegokolwiek, myślenia o wszystkim. Mówiąc o czytelnikach, Marcel mówi też o widzach, o słuchaczach. O każdym.
Moim zdaniem nie będą oni moimi czytelnikami, ale czytelnikami samych siebie, bo moja książka będzie tylko rodzajem szkieł powiększających, jak soczewki, które podawał nabywcy optyk w Combray; dzięki mojej książce dostarczę czytelnikom sposobu czytania w sobie samym.
Nie byłoby zgrzytu, niestosowności, a zwłaszcza groteskowego anachronizmu, gdyby 21 lutego 1970 roku w galerii Foksal oraz dziś w nowej Cricotece - te Prousta słowa sprzed wieku brzęczały nad głowami gości patrzących na białe parasole. Przeciwnie – byłby to idealny związek zgody między odległą przeszłością a awangardą skrajną. Czy lekcja Kantora, niepowtarzalnego antykwariusza, nie była w istocie lekcją powtarzania odwiecznych, nieuchronnych zaklęć sztuki? Nihil novi sub sole, powiedziano u zarania. Proust? Jego powieść – który to rok? Przecież z grubsza trzy stulecia wcześniej, na kartach bajki Cervantesa, szary szlachcic z La Manchy starym romansom rycerskim siebie dopowiedział tak fundamentalnie, że już w trakcie dopowiadania - zmieniał swe życie doczesne w życie wieczne! Tak, to działo się w wieku XVII, ale nie jest to początek w ogóle.
Co wcześniej? Gdzie źródło? Gdzie i kiedy? Zostawiam to. Niech wystarczą lata 70. wieku XVI. Francja. Zamek w Montaigne. Późnym rankiem pan Michał idzie do owalnej biblioteki na ostatnim piętrze wieży. Dziś znów będzie, jak wczoraj było i jak dalej będzie dzień po dniu. Kiedyś pan Michał tak sportretuje rytuał.
Chronię się do biblioteki, gdzie jednym obrotem ręki zawiaduję gospodarstwem… Stoję w oknie i widzę pod nogami ogród, dziedziniec, podwórze i większą część obejścia… Przeglądam sobie to tę książkę, to znów ową, bez planu i ładu, jak padnie. To puszczam wodze myślom; to, przechadzając się, kreślę moje fantazje, jak te oto… Moje fantazje… Jedynym tematem mego pisania jestem ja sam…
Dopisuje więc. Do cudzych opowieści - dopisuje siebie. Piórem o szpicu niby paznokieć małego palca ślady zostawia na marginesach stronic ksiąg wiekowych. Wergili, Lukrecjusz, Katullus, Horacy, Lukan, Terencjusz, Platon, Cycero, Seneka, Owidiusz, Rabelais… Starczy. Ich zdania nicuje własnymi. Później nicowanie to ukaże się ludziom jako "Próby" – trzytomowy autoportret Michała z Montaigne. Gdyby przez godzinę, może przez pół, patrzył w nowej Cricotece na 8 partytur Kantora, po powrocie do wieży sparafrazowałby swą główną myśl sprzed ponad czterech stuleci. Powoli napisałby: "Jedynym tematem mojego patrzenia na białe parasole pana Kantora jestem ja sam, gdyż wciąż jest, jak zawsze było i jak zawsze będzie". Co dalej? Nic nowego. Odłożyłby gęsie pióro, zrobił kilka kroków i stanął w lekko uchylonym oknie, za którym trwałby świat wciąż ten sam. Ogród, dziedziniec, podwórze i większa część obejścia.
Paweł Głowacki