Chciałbym tylko jeszcze raz zobaczyć mały kwadratowy stolik i siedzącą naprzeciw mnie Marię.
Kornel Filipowicz "Fizjologia"
Zamilkł akt piąty, ustały ukłony i oklaski, w niskiej szparze między sceną a kurtyną opadającą ostatni już raz widać jeszcze biedne resztki przebrzmiałej iluzji. Tu oto jedna dłoń sięga po niechcąco upuszczony pierścień Bertrama, druga tuż obok podnosi z desek zgubioną chusteczkę Heleny, czarną zupełnie. Po chwili znika także to. Nie zostaje nic. Nic prócz smaku utraty. Zostaje akt szósty, nadprogramowy, którego treść jest rozczulająco prosta i nagła. Dławiąca duchota w gardle.
Wolno chudnąca szpara zatem, ręka, pierścień, znów ręka, chusteczka niby noc, po czym tylko nic. Mogło się to zdarzyć w Starym Teatrze. Był koniec roku 1971 lub początek następnego. Może nawet trwał 3 października 1971, wieczór premiery cierpkiej komedii Williama Szekspira „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”, przez Konrada Swinarskiego wyreżyserowanej na dużej scenie. Dwa lata wcześniej dziewczęca Anna Dymna olśniła Kraków w „Weselu”, a rok później - w „Królu Mięsopuście”. Bronisław Maj już opublikował w miesięczniku „Poezja” pierwszy wiersz, niebawem przyjedzie z Łodzi do Krakowa na polonistyczne studia, zacznie tworzyć krystaliczne metafory, stanie się poetą. Dla Katarzyny Krzanowskiej, dziś aktorki wytrawnej, rok 1971 był epoką raczkowania, zaś jeśli o sztukę recytacji chodzi – chyba jeszcze ani me, ani be, ani kukuryku, co najwyżej „ga,ga”. Słowem, byli już oni, choć przecież jeszcze ich nie było. A Anna Polony? We „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” Szekspira i Swinarskiego grała Helenę, postać fundamentalną. Krytycy pisali ponoć, że stworzyła nadzwyczajny amalgamat miłości i szyderstwa, godności i pychy cieniutkiej, ciepłej naiwności i gorzkiego braku złudzeń, w końcu szczerości oraz iście lisiego sprytu. Ale zostawmy to. Istotne, że gdy po jednym z 40 przedstawień skończyły się ukłony i zamilkły oklaski, a kurtyna szła w dół ostatni raz - Polony mogła sięgać po nieopacznie upuszczony pierścień i zgubioną w trakcie ukłonów chusteczkę. I mogło się też teatrowi i poezji przytrafić to szczęście, że właśnie wtedy siedziała na widowni Wisława Szymborska wraz ze swą miłością, Kornelem Filipowiczem. Gdy inni teatromani zbierali się do wyjścia, ona wciąż siedziała jak obrócona w kamyk, parząc na biedne resztki iluzji, niknące w coraz cieńszej szparze między kurtyną a deskami sceny. Niewiele dni później, może tygodni, może miesięcy, napisała wiersz pod ironicznie naiwnym, przywodzącym na myśl szkolne wypracowanie pilnej pensjonarki tytułem „Wrażenia z teatru”.
„Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty:/ zmartwychwstawanie z pobojowisk sceny,/ poprawianie peruk, szatek,/ wyrywanie noża z piersi,/ zdejmowanie pętli z szyi,/ ustawianie się w rzędzie pomiędzy żywymi/ twarzą do publiczności”.
Tak otworzyła ów wiersz - to ze słów ulepione oblicze sedna teatru każdego, o ile jest prawdziwy. I nie tylko teatru. Trochę ponad pół wieku później, w południe ostatniej niedzieli, na 757. Krakowskim Salonie Poezji, Polony, Dymna, Maj i Krzanowska, w towarzystwie śpiewającej Katarzyny Jamróz, grającego na gitarze Szymona Kozikowskiego oraz Michała Matuszewskiego przy fortepianie – z okazji setnej rocznicy urodzin Wisławy Szymborskiej recytowali jej arcydziełka, w całość ułożone przez Maja. Ale nikt nie przeczytał strofy o dotkliwej magii aktu szóstego. W sali im. Heleny Modrzejewskiej, ledwie kilkanaście metrów od dużej sceny Starego Teatru, gdzie z grubsza 50 lat temu Polony być może upuściła po oklaskach pierścień Bertrama i czarną chusteczkę, nikt nie podał na głos „Wrażeń z teatru”, nie wybrzmiała ani jedna litera opowiastki o znikaniu resztek iluzji, tak udatnie małpującej rzeczywistość.
Nie zabrzęczał obraz ukłonów pojedynczych i zbiorowych, obraz dygania samobójczyni i kiwania ściętą głową. Nikt na sali nie usłyszał o ofierze, co w trakcie oklasków patrzy błogo w oczy kata, ani o buntowniku bez urazy przestępującym z nogi na nogę tuż przy boku tyrana. Nie zjawiły się słowa o deptaniu wieczności noskiem złotego trzewika, ani o wejściu gęsiego figur zmarłych w akcie trzecim, czwartym i pomiędzy aktami, ani także o zaginionych bez wieści, którzy oto cudownie wracają, aby prywatnie ukłonić się na pożegnanie, a wracają pełni dzielnej, niepoprawnej gotowości rozpoczęcia iluzji od jutra na nowo. I nie zjawiła się powoli zamierająca, z każdym kolejnym wersem coraz bardziej szara i chłodna, ostatnia strofa wiersza.
„Ale naprawdę podniosłe jest opadanie kurtyny/ i to, co widać jeszcze w niskiej szparze:/ tu oto jedna ręka po kwiat spiesznie sięga,/ tam druga chwyta upuszczony miecz./ Dopiero wtedy trzecia, niewidzialna,/ spełnia swoją powinność:/ ściska mnie za gardło”.
Nie, nikt na ostatnim Salonie nie przeczytał „Wrażeń z teatru”, ale to nie szkodzi. W istocie – nie musieli. Ów wiersz i tak był, trwał nad innymi wierszami, nad głosami, nad dźwiękami fortepianu i gitary, nad śpiewem. Tak bywa zazwyczaj. O ile teatr – choćby tylko mały teatrzyk czytania na głos – jest poważny. Zawsze wtedy wraca wiersz o dławiącej chwili znikania iluzji i o tym, że wszystko, co widzowi pozostaje, to wpierw powidoki kilku, kilkunastu gestów i rzeczy, które składały się na iluzję, a później już tylko praca pamięci, z każdym dniem coraz bardziej bezradnej. Los wierszy nie jest inny. Jak teatr – w ostatecznym rachunku traci się poezję, nawet gdy świetna jest niczym ta Szymborskiej. Zostają na chwilę, na niedługą chwilę, jedynie echa słów, z czasem niknące nieubłaganie, jak w szparze pomiędzy kurtyną a sceną pierścień i czarna chusteczka, rekwizyty przez Szymborską przemienione w zgubiony kwiat i upuszczony miecz. Czasem wracają - wiersze i teatr - wracają cienie, lecz z reguły kulawo. Jakieś powyginane, niedokładne, przedrzeźniające same siebie. W seansach Tadeusza Kantora właśnie tak zjawiała się na scenie jego przeszłość. Na stronicach opowieści „Fizjologia” Kornel Filipowicz próbuje przywrócić daleką chwilę zauroczenia. Z kilku przedmiotów, co nie zatarły się w pamięci, i z tych, które ocalały na biurku - lepi daleki kawiarniany stolik, nad którym on i jego pierwsza żona, Maria Jarema, długo, długo patrzyli sobie w oczy. Pisząc, zaprasza w gości przeszłą chwilę. Ale nie istnieją drogi powrotu. Są tylko nieudane ścieżynki – tylko pocieszenia słów. Szymborska, która znała te w roku 1981, 23 lata po śmierci Jaremianki zapisane przez Kornela Filipowicza strony, owo pocieszenie słów nazwała pięknie. Zanotowała: „Zemsta ręki śmiertelnej”.
Tak kończy się wiersz „Radość pisania”. W epilogu ostatniego Salonu Poezji Anna Polony wstała z fotela, aby go przeczytać, aby jak na tacy podać ironiczne frazy o dziwnym procederze prowadzenia pióra po kartce. Zemsta ręki śmiertelnej byłaby możnością skutecznego utrwalania w zdaniach tego, co znika – teatru, rzeczy, czasu przeszłego, teraźniejszości, twarzy albo snów. Byłaby możnością nadawania temu, co się traci, pozorów nieśmiertelności. Lecz lepiej nie ufać pocieszeniom. Zemsta ręki śmiertelnej to są w istocie trzy pytania, ustawione w finale wiersza. „Jest więc taki świat,/ nad którym los sprawuję niezależny?/ Czas, który wiążę łańcuchami znaków?/ Istnienie na mój rozkaz nieustanne?” Tylko tym. Wisława Szymborska miała uśmiech zbyt mądry, by odpowiedzieć.
Paweł Głowacki