Światło

Ostatnia aktualizacja: 21.07.2023 17:40
I zaczęła Szymborska pisywać o papierowych sierotach. Mówiąc precyzyjniej, zaczęła pisywać gdzieś z boku, lecz blisko. Tyleż o sierotach samych, co na ich osnowie, zza ich pleców, uchylając nad ich stronicami jedynie własne furtki. 
Wisława Szymborska
Wisława SzymborskaFoto: Wojciech Dorosz/PR

Ponieważ Reger, w zimowym płaszczu, oparty na lasce, którą ściskał kolanami, bez reszty, jak mi się wydawało, skupił się na oglądaniu "Siwobrodego mężczyzny" Tintoretta, absolutnie nie musiałem się obawiać, że przyłapie mnie na tym, iż mu się przyglądam.

 

Thomas Bernhard "Dawni mistrzowie"

 

      Uspokajająco by było któregoś popołudnia roku 1970 podglądać zza kotary, jak Wisława Szymborska, przenosząc wzrok ze zdań Kuno Mittelstädta na drukowaną obok reprodukcję „Pani przy szpinecie” Jana Vermeera, odzyskuje filigranowy uśmiech, po czym wraca do lektury i znów staje się markotna. Zza kotary lub stojąc w drzwiach jej gabinetu.

     W tamtej epoce, wpierw na łamach „Życia Literackiego”, później w miesięczniku „Pismo”, wreszcie na kartach „Odry”, przez lat w sumie czternaście publikowała prozatorskie drobiny o książkach, powiedzmy, kłopotliwych dla redakcji. Wydawnictwa przysyłały wszystko, istne legiony nowości, dziesiątki, setki tytułów, z których nawet czasopisma branżowe nie były w stanie zrobić recenzenckiego użytku, bo przecież żadna gazeta nie jest z gumy. A poza tym, pośród nadsyłanych dzieł – ileż mogło być pozycji rzeczywiście atrakcyjnych, „świeżych bułeczek”, sensacji na fali, parzących atrakcji z niecierpliwością wyczekiwanych przez czytelniczy rynek, więc koniecznie do natychmiastowego uwzględnienia na łamach? Jedna na dziesięć? Dziesięć na sto? A co z monstrualną resztą? Co ze wspomnieniami, monografiami, antologiami, entymi wznowieniami klasyków i leksykonami? Co z poradnikami? Co z instrukcjami obsługi tego bądź owego? Co z krajoznawczymi folderami? A samouczki fachowego noszenia beretów z antenką lub skutecznego używania trzepaczki do ubijania jajecznych białek? Zalegały owe kłopotliwe sieroty z papieru w kątach redakcyjnych gabinetów, latami kruszały w rosnących z miesiąca na miesiąc stosach, płonnie czekając na czyjekolwiek oko łaskawe, na wielkoduszne palce, które sięgną, wyciągną z trupiej góry i zaczną choćby tylko kartkować. Szczęście takie było niemożliwe i chyba właśnie dlatego przytrafiło się pomijanym. Dnia pewnego weszła do redakcji Szymborska. Spojrzała. Wyciągnęła rękę. Dotknęła. Zabrała do domu. Co to było? Jaki tytuł nosiła tamta pierwsza wysupłana przez Szymborską ze stosu i jej okiem ocalona sierota? Pojęcia nie mam. Przypuszczam jedynie, iż sierotka-szczęściara mogła, zmieniając rodzaj męski na żeński, mogła sobie wyrecytować z ulgą: „Spojrzała, dodała mi urody…”

     I zaczęła Szymborska pisywać o papierowych sierotach. Mówiąc precyzyjniej, zaczęła pisywać gdzieś z boku, lecz blisko. Tyleż o sierotach samych, co na ich osnowie, zza ich pleców, uchylając nad ich stronicami jedynie własne furtki. Później dwa lub trzy razy ukazały się wybory tych drobin, zawsze pod tytułem „Lektury nadobowiązkowe”. Nie, nie były to recenzje, komunikaty uczonej. Nie były to dysertacje, bo Szymborska nie czuła w sobie przymusu obiektywnego wartościowania obiektu badań. A poza tym, niby jak człowiek ma recenzować, kiedy czyta, na przykład, tom Stanisława Zakrzewskiego „Jak stać się silnym i sprawnym”? Wedle których uniwersyteckich wytycznych dokonać ma obiektywnego wartościowania, dajmy na to, podręcznika Henryka Plessnera „Budujemy altanę”? Szymborska wybierała siebie, jak zawsze. W odautorskiej przedmowie do jednego z tomów „Lektur nadobowiązkowych” mówi o przyjemności snucia luźnych skojarzeń. Wyznaje, iż człek czytający w istocie sam ustanawia reguły gry z książką, posłuszny własnej tylko ciekawości. W końcu notuje fundamentalną przestrogę: „Kto nazwie te „Lektury…” felietonami, będzie mieć rację. Kto uprze się przy „recenzjach”, ten mi się narazi”. Nie śmiem. Zwłaszcza, że w finale rzeczonego wyboru Szymborska ustawia dwie drobiny snute na kanwie „Prób” Montaigne’a.

     Setki lat temu, w wypełnionej księgami komnacie na ostatnim piętrze wieży rodzinnego zamku – cóż robił genialny ów arystokrata? Czy coś innego niż Szymborska w zawalonych stosami papierowych sierot redakcjach literackich czasopism? Sięgał po stare słowa Wergiliusza, Katullusa, Horacego, Seneki, Cycerona albo pięćdziesięciu lub stu innych bajarzy i pisząc – niezmiennie wybierał siebie. Za plecami cudzych opowieści, nad obcymi stronicami snuł luźne skojarzenia, uchylał furtki wyłącznie własne, bez wytchnienia wierny tej oto regule skrajnej uczciwości, którą sobie zanotował, aby nie zapomnieć, aby nie pogubić się w zawsze pyszałkowatym obiektywizmie i nie zacząć bredzić z marsową miną mentora podającego maluczkim do wierzenia prawdy spiżowo słuszne. „Jedynym tematem mego pisania jestem ja sam”. Ani tego, ani niczego podobnego Szymborska nigdy nie napisała bodaj dlatego, że owa fraza jest zbyt kategoryczna jak na jej wrodzoną miękką ironię, na jej nieuchwytność, na jej arielowate umykanie w bok. Miękko ironiczna bywała zawsze, w każdej z drobin „Lektur nadobowiązkowych”. W każdej i zawsze, więc też któregoś popołudnia roku 1970 lub trochę później, kiedy ze stosu sierotek wyłuskała skomponowany przez Kuno Mittelstädta album „Jan Vermeer van Delft”, zbiór fachowych zdań, jedenastu plansz kolorowych oraz pięciu niekolorowych.

     Co uczynił ów krytyk, uczony i nad wyraz obiektywny? Swą wobec tajemnicy hipnotycznych obrazków Vermeera bezradność, może nawet lęk – szczelnie zasłonił badaniami socjologicznymi. Pilnie i rzeczowo przedstawił tło epoki i podobiznę miejsca (Niderlandy drugiej połowy XVII stulecia), z malarza zaś uczynił troskliwego, acz surowego wyraziciela bolączek, problemów, zawirowań oraz przemian społecznych tejże epoki w tymże miejscu. Rzecz jasna, refrenem jego analiz jest niezawodny tandem kategorii w światku recenzenckim zawsze użytecznych: „elementy krytyki społecznej” i „objawy buntu przeciw wzbogacającemu się mieszczaństwu”. A pisarska metoda Mittelstädta? Nieuchronna, klasyczna, do dziś rześka niby figlarna rybka. Mianowicie – naginanie. Siłowe naginanie aż do skutku. Skutki zaś takie: oto na płótnie „W pracowni artysty” krytyk odkrył, że poza ukazanej modelki, jakoby celowo sztuczna, jest śmiałym Vermeera zabiegiem demaskatorskim w stosunku do gustów mieszczaństwa rozmiłowanego w idealizacji życia i alegoriach… Albo „Pani przy szpinecie”. Sportretowana dama jest wedle Mittelstädta wyobcowana z namalowanego wnętrza, a jest taka dzięki pomnikowo zastygłemu gestowi, co w konsekwencji czyni z rzeczonego płótna dzieło sygnalizujące schyłek epoki i jednocześnie dowodzi uwiądu natchnienia twórcy… Zupełnie już zmarkotniała, Szymborska streszcza rewelacje obiektywnego i obiektywnie bezradnego krytyka, po czym przenosi wzrok na reprodukcję, odzyskuje filigranowy uśmiech i notuje frazy wzruszająco oczywiste. „Wywód wydaje się sensowny, póki nie spojrzymy na obraz. Patrzę i nic mi się nie zgadza”.

     Przewrotnie przypomina się słynne zdanie ze „Studium o Hamlecie”. „Hamlet jest o tym – powiada Stanisław Wyspiański – co jest w Polsce do myślenia”. Nie przewidział tragedii naszej dzisiejszej, tak jak nie przewidział jej Jan Kott, gdy uczył: „Hamlet jest jak gąbka – wsysa każdą współczesność”. Owszem, Wyspiański miał rację, tylko że gdy dominująca młodzież teatralna wystawia dziś w Polsce „Hamleta” – do myślenia jest dla młodzieży wszystko, absolutnie wszystko od Bałtyku do Tatr, wszystko, tylko już nie sam „Hamlet”. I nie mylił się Kott, lecz ci sami młodzi dzisiaj już nie pojmują, kto naprawdę rządzi we frazie Kotta. Nie łapią, że to gąbka wsysa współczesność, a nie jest przez współczesność wsysana, gdyż tę drugą możliwość wyklucza elementarna gramatyka. Dominatorzy reżyserii zwyczajnie nie rozumieją tej nieodwracalnej oczywistości, więc gąbkę masakrują, zamiast wrzucić ją do akwenu, kucnąć przy brzegu i podziwiać, jak nabiera w siebie płynną teraźniejszość, lecz nie tonie, tylko swobodnie unosi się na powierzchni, lekko zanurzona, nie straciwszy ani kształtu, ani koloru, ani faktury. Taka sama, jak na początku, jak zawsze.

     Tamtego popołudnia w roku 1970, lub w następnym, Szymborska patrzy z brzegu biurka na „Panią przy szpinecie”. Nie widzi społecznych problemów XVII-wiecznego Delftu, rodzinnego miasta Vermeera, mocarnie przytwierdzonych przez Mittelstädta do „Pani przy szpinecie”. Widzi sam obraz. To znaczy – hipnotyczne światło Vermeera. Jak wyzna – widzi cud spokojnego blasku zamarłego na skórze kobiety, na jej jedwabnych szatach, na obiciu krzesła i bielonej ścianie, na wszystkim. A sekundę później, nie przestając filigranowo się uśmiechać, notuje słowa o wieczności kobiety stworzonej przez Vermeera, bezimiennej, która kiedyś coś zagra. Już nie nam, nie. Lecz pewnie zagra. Tak.

     „Głowę odwraca ku nam ze ślicznym półuśmiechem na niezbyt urodziwej twarzy. Jest w tym uśmiechu zamyślenie i szczypta macierzyńskiej pobłażliwości. I tak już trzysta latek patrzy sobie na nas, krytyków nie wyłączając”.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Szósty akt

Ostatnia aktualizacja: 07.07.2023 17:17
Nie, nikt na ostatnim Salonie nie przeczytał "Wrażeń z teatru", ale to nie szkodzi. W istocie – nie musieli. Ów wiersz i tak był, trwał nad innymi wierszami, nad głosami, nad dźwiękami fortepianu i gitary, nad śpiewem. Tak bywa zazwyczaj. 
rozwiń zwiń
Czytaj także

Powtórzenia

Ostatnia aktualizacja: 14.07.2023 17:48
Na przykład - o nieśmiertelność połykacza ogni by pytał. Albo o los czerwonej piłeczki. Ta najświeższa, tegoroczna, na nosie Klauna dokazującego przy Sukiennicach - iluż to czerwonych piłeczek na klaunich nosach w jak wielu przeszłościach jest ona echem?
rozwiń zwiń