Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka. Liczne, w porównaniu z dawnymi rozmiarami, żałośnie cienkie nogi migały mu bezradnie przed oczami.
Franz Kafka „Przemiana”
Z reguły wszystko jest na swoim miejscu, wszystko uspokaja nietkniętą od wieków oczywistością, wszystkie elementy najbliższego świata bezbłędnie do siebie przylegają w przestrzeni zupełnie nienaruszonej, słowem - żyć, nie umierać. Tak bezpiecznie oto bywa. Na przykład w kawiarni, co się w niej rytualnie zasiada dzień w dzień o jednej porze. Te same stoliki i krzesła, niezmieniona dekoracja ścian, bar zawsze tego samego kształtu i lśnienia, kelnerka już od lat bez jakichkolwiek tajemnic, a drzwi wejściowe jęczą identycznie jak wczoraj i przedwczoraj, jak zeszłego lata, jak zawsze. A jednak… Czegoś brakuje? Coś uwiera? Stara oczywistość jak gdyby przestała wystarczać. Świat najbliższy bywa również niepokojący. W podobnym, uspokajająco oczywistym, starym i zupełnie pustym barze, naszkicowanym przez Sławomira Mrożka w maleńkiej prozie „Zdarzenie”, zjawia się nieznany, a raczej znany skądinąd, dziwaczny gość. Zjawia się, choć przecież drzwi wejściowe nie jęknęły. Cud? Omam? Sen śniony przez Mrożka nad szklanką kawiarnianej herbaty? Nad szklanką herbaty, tak, lecz nie całkiem przez Mrożka. To Mrożek, owszem, lecz tylko poniekąd, Mrożek przesunięty ciut w bok, wsunięty w figurę Narratora „Zdarzenia”. I oto Narratorowi dusza na ramię skacze, gdyż spostrzega on nagle, jak osobnik wielkości połowy łyżeczki, w szarej marynareczce i z tycią teczką księgowego w dłoni mniejszej od zbożowego ziarnka, skromnie stukając mikrymi zelówkami idzie wolno blatem stolika w stronę szklanki z herbatą. Krasnoludek? Nie chce być inaczej. Ale skąd się wziął? Którędy wszedł, skoro drzwi nie przemówiły? I co ma na myśli? Jakkolwiek brzmią odpowiedzi – zdumiony Narrator nie jest już sam. Czy właśnie o to chodziło? By móc z kimś porozmawiać o dziwnym poczuciu braku, poczuciu niewystarczalności tego, co oczywiste wokół? Na dobry początek pyta Narrator kulturalnie: „Co słychać?”. Odpowiedź jest w istocie przerażająca. Liliput przystaje, zadziera tyci łebek, patrzy Guliwerowi w oczy i najzwyczajniej pod słońcem, jak gdyby nigdy nic mówi: „Po staremu”. Tak zaczyna się niepokój.
Z okazji dziesiątej rocznicy śmierci Sławomira Mrożka wydawnictwo Noir sur Blanc skomponowało tom po prawdzie zdumiewający. Nie dość, że nie ma w nim śladu Polski, Polaków, Polskości, to tytuł skłania do krzyku: „Że coooo?!” Na zielonkawej, twardej okładce - postać Mrożka w trenczu i z cienkim, długim parasolem, zaczepionym rękojeścią o kark Mrożka, postać przeniesiona z jednej fotografii słynnego cyklu portretów autora „Pieszo”, w roku 1960 zrobionego przez Wojciecha Plewińskiego na ulicy Kanoniczej w Krakowie. Przeniesienie jednak nie jest dokładne. Na zielonkawej tafli widać nie zdjęcie, a postać zrobioną z czarnego cienia, nad którą biała czcionka układa się w napis „Zagadki bytu”. Tak, same tylko zagadki i ani jednego rozwiązania. 25 ich jest, a zagadka 18 z rzędu to „Zdarzenie”.
25 małych próz Mrożka, czasem maleńkich niczym Krasnal, wyłuskanych z wielu dawnych jego zbiorów, z wielu chwil i nastrojów. 25 opowiastek jak czytanki dziecięce, od „Upadku orlego gniazda” i „Testamentu optymisty” poczynając, przez „Rzeczywistość realistyczną”, „Bajeczkę” oraz „Żyrafę” przechodząc, a kończąc na „Grochu”, „Twardym śnie” i „Antonim”. 25 zagadek, bajkowo-groteskowych zagadek bez nadziei na rozwiązanie. Nic innego, tylko pytania w formie narracji. Jeśli liliputa, niemożliwego gościa w starej, pustej kawiarni, pojmować nie literalnie, a w przenośni, metaforycznie, jako figurę niepokoju, wtedy można rzec, iż liliput wędrujący blatem stolika w stronę szklanki z herbatą, wędruje także przez pozostałe 24 bajkowe narracje. Jest niepokojem groteskowych polowań na bałwany śnieżne, niepokojem słów płynących spod wieka trumny, niepokojem ludzkiej twarzy, raptem samotnej naprzeciwko nieusuwalnie obojętnej natury, niepokojem milczącego przed człowiekiem oceanu, niepokojem przychodzącej nie w porę zjawy bez głowy, niepokojem rozkwitłym na kanwie znudzonego nami Anioła Stróża, niepokojem snów mieszających się z innymi snami, niepokojem względności, niepokojem przejścia na tamten brzeg, innymi jeszcze niepokojami, wieloma, z których każdy zdaje się być na wyciągnięcie ręki, trzeba tylko być cierpliwym, trzeba umieć czekać. Całkiem jak Narrator na Krasnala, mimo że przecież nie wiedział, a raczej nie chciał wiedzieć, że czeka właśnie na niego, by w kluczowym momencie rozmowy chwycić go delikatnie paznokciami za guzik szarej marynareczki i cicho wypowiedzieć słowa, które mogłyby stać się rozległym mottem każdej z bajek tomu „Zagadki bytu”.
„Wie pan, czasami mi się wydaje, że cała powszedniość jest tylko pretekstem, powierzchnią, pod którą zaszyfrowane są znaczenia inne – i szersze, i głębsze. Albo w ogóle jakieś znaczenia. Wprawdzie zbyt bliski kontakt z elementami nie pozwala nam na skonfrontowanie się z całością, ale chyba można to przeczuć. Czy nie trapi pana wrażenie, niepokój, że wszystko jest w gruncie rzeczy inne, niż sądzimy, pomijając już to, że na pewno otacza nas więcej zjawisk, niż dostrzegamy? Że nasze drobne, zwykłe doświadczenia – „to nie to”? Czy nigdy nie miał pan ochoty przebić się przez ten miękki opar, który zasłania nam właściwe pole widzenia, żeby stwierdzić, co się za nim kryje?”
Potężny monolog, sążnisty, głębinny. Ale też nie wolno dać się zwieść jego jawnie dekoracyjnej powadze, gdyż cokolwiek operetkowa ona jest i z przymrużonym okiem trwa. Niepokój „Zdarzenia”, jak i 24 pozostałe maleńkie niepokoje „Zagadek bytu”, to w istocie 25 niepokojów uśmiechniętych, 25 jasnych baloników, co same z siebie powietrze spuszczają. A jeśli nawet nie same z siebie – rysunki Mrożka, na zielonych stronach drukowane na zakończenie opowieści każdej i zarazem na dobry początek kolejnej, delikatnie przekłuwają baloniki. Nie jest więc ciężko, gdy po ostatniej kropce zostajesz z niczym zamiast z rozwiązaniem zagadki. Nie jest źle, gdyż niepokój wprawdzie nie znika, ale jest nieco łagodniejszy, miększy, bardziej swojski niż był w pierwszych zdaniach. Lecz czytać owe bajki należy nie tylko dla ulgi śmiechu.
Początkujący wirtuozi, choćby fortepianu, ćwiczą, przez dzień cały powtarzając na zwykłym pianinie tak zwane elementarne „palcówki”. Ćwiczą tak, trenują uporczywie, zanim zasiądą do ogromnego niby transatlantyk, czarnego, koncertowego Steinwaya w filharmonii, aby przed pełną widownią koneserów wykonać, ze zrozumieniem wykonać II Koncert fortepianowy c-moll Siergieja Rachmaninowa. „Zagadki bytu” - tomik ten może stać się czymś na podobieństwo czytelniczych „palcówek” w świecie innych, wielkich fikcji autora „Miłości na Krymie”. Od tych 25 maleństw należałoby zacząć naukę nowego czytania Mrożka, czytania go nie „jak naszego starego, dobrego Mrożka”, a jak literaturę próby wysokiej. Zanim człowiek wejdzie choćby do kolosalnego labiryntu niepokoju opowiadania „We młynie, we młynie, mój Dobry Panie”, albo w rozległy oniryczny mrok „Tych, co mnie niosą”, warto, by zasmakował gorzkawego finału „Zdarzenia”, który naprawdę ani niczego nie kończy, ani niczego nie zaczyna.
Oto Krasnoludek rzuca Narratorowi radę: „Niech pan sobie nie nabija głowy jakimiś nadzwyczajnościami”. A następnie dodaje grzecznie: „Przepraszam, muszę iść: życie. Do zobaczenia” – i podejmuje wędrówkę przez kawiarniany stolik. Gdy kończy się blat – skacze i znika w zakamarkach kanapy… Kanapy? Skąd taki mebel w zwyczajnej kawiarni? A może tylko się zdawało, że to miejsce zwyczajne? A może to kawiarnia jedynie na powierzchni? Jeśli tak, to czym jest ona naprawdę, na dnie swych pozorów? Jedno pewne. Herbata dopita i nic już nie zostało do dodania. Skończyły się słowa, a poza tym - nie ma już z kim rozmawiać. Sekundę po lilipucie znika Narrator. Rodzi się zagadka, którędy mianowicie wyszedł, skoro drzwi kawiarni milczały, lecz zostawmy to. Narratora nie ma już i tak. Wróci jutro. O ile nie pójdzie do innej opowieści.
Paweł Głowacki