W finale – niewiele taktów przed ukłonami w jasnym świetle, po których pójdą odpocząć, by na drugi dzień o zmierzchu starą tę opowieść kolejny raz zacząć snuć od początku – wszyscy Oni są jak zakapturzone kawałki szarości, stojące w szarości. Tak, Oni – nic więcej nie da się powiedzieć, do żadnego z nich, do żadnej z nich nie da się doczepić imienia, pseudonimu, słowa znaczącego konkret. Nie da się otworzyć, a raczej – nie ma po co otwierać „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego i nie ma po co powtarzać ponad stuletniej litanii: „Reżyser, Muza, Robotnicy, Hołysz, Karmazyn, Prezes, Przodownik, Kaznodzieja, Prymas, Ojciec, Syn, Harfiarka, Samotnik, Wróżka, Starzec, Maski – od 1 do 22, Hestia, Geniusz, Mowca, Córki, Stary Aktor, Rekwizytor, Maszynista, Redaktor”. Już nie. W „Wyzwoleniu” Krzysztofa Jasińskiego ocalał tylko Konrad (Krzysztof Kwiatkowski). Cała reszta zmieniła się w jakąś tajemną wyliczankę, w arytmetykę sekty teatralnej iluzji. Pierwszy, Druga, Trzecia, Czwarty, Piąty, Szósty, Siódmy, Ósma, Dziewiąta, Jedenasty. Postacie-Liczby: Andrzej Róg, Beata Rybotycka, Agata Myśliwiec, Rafał Szumera, Krzysztof Pluskota, Robert Koszucki, Radosław Krzyżowski, Martyna Żyźniewska, Monika Kępka, Marcin Zacharzewski. Nie, nie pomyliłem się – na afiszu nie ma Dziesiątego. Dziesiątka jest wolna, pusta, do wypełnienia, do zamieszkania. Dziesiątka czeka na następnego, następną, co przyjdzie i zacznie, jak reszta Liczb, żonglować maskami co wieczór.
Pisząc o teatrze Nõ, Jan Kott wspomina mistrza Kongo i sztuczną twarz pięknej Magojiro w jego palcach, twarz z papier mâché. Wspomina, jak po każdym, nawet najmniejszym ruchu ręki Kongo uśmiech na wargach maski gasł lub rozkwitał, jak się zapalały i ciemniały sztuczne oczy, jak cienie smutku albo blaski szczęścia łaziły po skorupie policzka pięknej Magojiro. Opisuje nieuchwytny w swej istocie cud iluzji, po czym cytuje zawrotne wyznanie mistrza Kongo. „Zanim zagram – muszę wiele godzin patrzeć na maskę. Ja nie istnieję, istnieje maska. Ja nie jestem prawdziwy, prawdziwa jest maska”. Nie da się o teatrze powiedzieć czegoś bardziej gorzkiego. Gadające po ludzku Liczby Jasińskiego znają słowa Kongo.
Ci paziowie twarzy sztucznych, wirtuozi żonglowania minami zrobionymi z na kość wyschniętej mazi – Liczby Jasińskiego nie mają wokół nic prócz masek, przy czym słowo „maska” zdają się pojmować szeroko, najszerzej. Dla nich maski to nie tylko maski. Dla nich maski to stuletnie frazy Wyspiańskiego, napisane przezeń obrazy, zanucone intonacje, rzędy wykrzykników, stepowo szerokie gesty i koturnowe obrazy słowne. Wszystko? Tak, dla Liczb Jasińskiego każdy element „Wyzwolenia”, tego nieogarnionego teatru w teatrze, tej migotliwej, rozdygotanej komedii dell’arte, każda ingrediencja tej skrajnie zdyszanej iluzji – to maska jest, sztuczność, forma sceniczna, pusta łupina. W sumie – nic nowego. Ta „Wyzwolenia” część ogromna, co zwie się „Polską współczesną” – od początku była przecież pokazem jarmarcznych, już sklerotycznych, somnambulicznych gadżetów. Chore pretensje Polaków arystokratycznych (Karmazyn). Tanie piski służalczej hołoty (Hołysz). Małe kunktatorstwo stronnictwa Stańczyków. Spuszczony ze smyczy patos endeckich patriotów najprawdziwszych. Dymy bladawych mistyków, piejących o dobru wszechmiłości. Nieprzytomne chóry mesjanistów. Gdakanie pozytywistycznych filozofów. Nieogarnione dymy młodopolskiej poetyczności. Jeszcze gromy najwyższych dostojników kościelnych, każących maluczkim na kolana padać od świtu do nocy. No i echa romantycznego patosu, zapraszającego do trumien, patosu, którego nie da się zdławić. Rzecz w tym, że wszystko to sto lat temu – sto, siedemdziesiąt, czterdzieści, a może tylko trzydzieści lat temu wszystkie te ideologiczne foremki jeszcze były groźne, powiedzmy – świeże, jeszcze jako tako trzymały się kupy, jeszcze rzucały bolesne cienie. Wtedy – tak. A dziś? Wczoraj? Jutro? Wciąż istnieją. Tak. Tyle tylko, że są już zmęczone.
Liczby Jasińskiego – magicy teatralności, arcymistrzowie udawania, trupa wiecznie powtarzającej się iluzji, trupa, która na scenie teatru Scena STU ulepi dla Konrada to, co sobie Konrad wymarzył, by się ucieleśniło, aby to zniszczyć i spod władzy tego się wyzwolić – Liczby Jasińskiego wiedzą, że maski są konieczne. Bo niby jak bez nich snuć opowieść? Wiedzą też, że innych masek nie będzie. I coś jeszcze. Liczby wiedzą, iż stare te ideologiczne oblicza z papier mâché – poczynając od pretensjonalnych arystokratów, kończąc na gromach biskupich i romantycznym patosie mogilnym – są już stadkiem jakości śmiertelnie znużonych. Maski są zmęczone. Przez ciągłe ich międlenie, szarpanie, zakładanie ich i zdejmowanie, macanie, drapanie, podmalowywanie i łatanie, przez instrumentalne zaprzęganie ich do przedstawień protestujących lub popierających, świat naprawiających, patriotyzm polski odnawiających lub do podjęcia trudu odnowy Ojczyzny nakłaniających – maski nasze nam się przepoczwarzyły w ich własną groteskę, w odpustową tandetę nie wartą trzech groszy, w prawie nic już nie znaczącą biedę pustą i rzucającą cienie tylko śmiesznie krótkie, blade, znikające na pstryknięcie. Ale są. Innych nie będzie. Ich nieuchronna nędza – łuszcząca się farba, wyblakłe kolory, spękana twardość, ułamany nos, dziura w lewym bądź prawym oku – to ich jedyna prawda. Ale jest. Innej nie będzie. Liczby Jasińskiego robią dla Konrada teatr, żonglując sztucznymi facjatami standeciałych ideologii i estetyką, która zdaje się sama siebie brać w kabaretowy nawias.
W dziwacznych kostiumach, co na myśl przywodzą stroje członków jakiejś sekty – Masonów, Różokrzyżowców bądź innych Templariuszy – w butach na niespotykanie wysokich obcasach, obwieszeni tajemnymi amuletami, często skrywający głowy w kapturach, albo odwrotnie – na pokaz wystawiający koafiury barwne jak papugi, śpiewając, tańcząc, grając na gitarach, milcząc, udając absolutna powagę lub sztubacką niepowagę – powtarzają dla Konrada słowa Wyspiańskiego, jego intonacje, napisane przezeń obrazy, cały ten ponad stuletni, pełen masek wszelkiej maści teatr w teatrze, powtarzają, przedrzeźniając łagodnie teatralność, którą żonglują: laserowe promienie, sztuczne mgły, nastroje tajemniczości, wszelki patos scenicznej maszynerii. Bawią się, tak, bawią siebie i nas, lecz i nie bawią zarazem. W swej maestrii parodystycznej – nie są nachalni. Są niejednoznaczni, nieuchwytni w sądach, jak by nie chcieli swym brakiem złudzeń, brakiem tanich nadziei, zranić nikogo, a już najmniej tego chłopca, co tu, do teatru przyszedł, by „walić młotem” we wszystkie ułomne formy polskości. Od początku do końca mają dla Konrada uśmiech ulepiony z ciepłej ironii. Jak by chcieli mówić doń: „Chcesz, to graj, chłopcze, zagraj to sobie jeszcze raz, zabaw się – oto scena, oto stare maski dźwięków, gestów, słów i myśli, oto nasza dla ciebie gra kolejna, zagraj w nią, a na końcu dowiesz się o tym, co nieuchronne - o tym, że jesteś, jaki zawsze byłeś: bezradny”.
No i gra chłopczyk. Przez trzy godziny gra z konstelacją śmiertelnie znużonych masek, z całą tą wymiędloną przez dziesięciolecia, już nieodwracalnie odpustową tandetą koturnowych ideologijek, i igra z migotliwością rozbuchanej inscenizacji. Krzyczy, walczy, macha rękami, chce, bardzo chce, do końca. I tutaj Jasiński jest gorzki naprawdę. Światło już się wyczerpało. Na scenie – Liczby nieruchome. Zakapturzone kawałki szarości, stojące w szarości. Śpiewają pieśń o błąkaniu się – oraz że nie przestanie się ono powtarzać wciąż od nowa, zmierzch po zmierzchu. Nie ma między nimi Konrada. Jest tam za to stara pewność, że jutro wieczorem, gdy kolejny raz zaczną rozkręcać żonglerkę znużonymi maskami – dzielny ten chłopczyk będzie już spokojny. W płaszczu numer Dziesięć wejdzie na scenę wraz z nimi. I uśmiechnie się czule do kolejnego chłopczyka, który za chwilę weźmie lekcję bezradności.
Paweł Głowacki