Wspomnienia dziwią się sobie. To nieuchronne. Różne ślady, co w różnych głowach tkwią - lecz przecież ślady, co zostały po jednym i tym samym - przedrzeźniają się wzajem, protestują. Pamięć ufna w swą nieomylność puka się w czoło na widok cudzej pamięci. „Kiedy po śmierci Swinarskiego usiłowaliśmy pokazać „gotowe” sceny kolejnym reżyserom, którzy zamierzali dokończyć jego Hamleta – wyznaje Elżbieta Karkoszka w rok po roku coraz boleśniej ciemnej księdze Józefa Opalskiego „Rozmowy o Konradzie Swinarskim i Hamlecie” – nic z tego nie wychodziło. Pamiętam niesamowity bałagan, jaki panował na tych próbach – ja mówiłam, że Ofelia ma być taka, Ania, że inna, wściekły Jerzy Trela krzyczał na mnie: Co ty mówisz! – przecież to było inaczej!” A jak było? Jak było naprawdę? I kto głowę na pieniek położy na dowód, że wie?
Karkoszka, Polony, Radziwiłowicz, Trela, Sadecki, cała reszta, która wtedy się błąkała – każdy po swoim mózgu. Oni - na scenie Starego Teatru miesiąc, może dwa miesiące po chwili, w której runął samolot Swinarskiego. Oni, albo Wuj Karol i Wuj Olek na początku innego seansu błąkania się po przeszłości – w prologu „Wielopola, Wielopola” Tadeusza Kantora. Ich przekomarzanie się wzajemne co do rzeczy dawno gdzieś przepadłych, zamarłych gestów, twarzy obróconych w proch, już nieistniejących przestrzeni. Ich bezradna niepewność. Ciotki Józki nie było?... A co z ciotką Mańką?.. Gdzie stała babka?... Były krzesła?... Walizka leżała na szafie?... A drzwi? Gdzie były drzwi?... Dziadek leżał?... A okno? Naprzeciwko drzwi? Czy przy stole?... A oni sami, Wuj Karol i Wuj Olek?... Każdy z nich wyzna cierpko: „Mnie tu nie było!”... Więc – co było? Gdzie było? Kto był? Jak było naprawdę? I kto położy głowę? Nie ma prawdy, co by niezbita była niczym kilo bobu. Jest tylko to, co zawsze - seans błąkania się między mętnym śladami przeszłości w głowie, śladami, które igrają z nami, zwodzą, udają, bawią się w kota i mysz. Kantora bezlitosny brak złudzeń kazał mu wykoncypować istnienie „Zakładu wynajmu drogich nieobecnych”. Kazał mu ułożyć ze słów portret tego, w co wdeptujemy, kiedy wdeptujemy w pamięć.
„We wspomnieniu nie istnieją prawdziwe i nobliwe postacie. Powiedzmy otwarcie, że proceder wywoływania wspomnień jest procederem podejrzanym i niezbyt czystym. Jest to po prostu zakład wynajmu. Wspomnienie posługuje się postaciami „wynajętymi”. Są to indywidua ciemne, mierne i podejrzane kreatury, które czekają, aby je „wynająć”, jak dochodzące „służące”. Jakieś pomięte, niemyte, źle ubrane, chorowite, pokurczone, podle ucharakteryzowane na postacie często nam drogie i bliskie. Ten podejrzany typ przebiera się za rekruta, aby udawać mojego ojca. Matkę podrabia najwidoczniej dziewczyna uliczna, wujowie są zwyczajnymi szmaciarzami. (...) „Wspomnienie” jest na co dzień zwykłą ohydną sprzątaczka w parafialnej kostnicy.”
Na finał sezonu Swinarskiego w Narodowym Starym Teatrze puszczam sobie początek „Wielopola, Wielopola”, setny raz kartkuję księgę rozmów Opalskiego z artystami, którzy otarli się o zamilkłego nagle Hamleta Swinarskiego. Przypominam sobie, co znałem przecież, bez mała na pamięć znałem, lecz uleciało jakoś, zetlało. Ale też obracam w palcach jakość świeżą, zdumiewającą – świetny, w ostatnim „Dialogu” drukowany esej Doroty Michalskiej „Widma Konrada Swinarskiego”, rzecz tyleż o rozmowach Opalskiego, co o sednie tych starych słów, które próbują się sklecić w odpowiedź na pytanie, jak było naprawdę. Rzecz jasna, archiwalna wartość stronic Opalskiego jest nie do obalenia, nie do przecenienia jest ogrom tych przez Opalskiego zgromadzonych i zapisanych faktów, refleksji, obrazów, odgrzewanych wzruszeń, ale wszystkie te świetne jakości - to dla Michalskiej za mało. Ona skręca w bok, albo schodzi pod archiwalne jakości, na dno i tu, przywołując filozofa, krąży wokół kategorii fundamentalnej – kategorii nieusuwalnego „Braku”, „Nieobecności” nie do ominięcia, nie do zastąpienia czymkolwiek innym.
Księga Opalskiego rozmów z kawałkami cudzych o Swinarskim pamięci jest w istocie elegią, tyle że elegią dziwną, czarną bardzo, elegią, która nic nie ma wspólnego z nostalgią. Jest elegią, lecz nie na odejście czegoś, co było, bo Hamleta Swinarskiego przecież nie było. Nie było go, były tylko jakieś muśnięcia, dotknięcia, jakieś gesty, jakieś nad flaszką przegadane noce, jakieś pytania bez odpowiedzi, jakiś fatalny brak sił, może nawet lęk potworny, o którym najdotkliwiej mówi w księdze Opalskiego tłumacz Maciej Słomczyński. Nie było go, więc nie odszedł. Pozostał po nim tylko „Brak”, realny tak samo, jak realny jest kamień, drzewo lub stół. „Nieobecność”, której nie poprzedziła „Obecność”. Tak, pozostał tylko nieusuwalnie niejasny kształt, widmo, oblepione bezradnymi słowami ludzi, którzy próbują nie zapomnieć, łudząc się, że dobrze pamiętają. Kto wie, może sezon Swinarskiego w Narodowym Starym Teatrze był tym, czym był – przeglądem scenicznych wypracowań szkolnych, pokazem „klasówek” na zadany przez pana profesora temat „Twój stosunek do dzieła Konrada Swinarskiego”, gdyż klecili je naprędce, by przed dzwonkiem zdążyć i mieć święty spokój, ludzie, którym najzupełniej obce, najzupełniej obojętne i kompletnie do niczego niepotrzebne jest pojęcie „Braku”?
Niebawem, w październiku, Opalski znów skrzyknie tych, z którymi w księdze swojej rozmawiał, zaprosi ich do krakowskiej PWST, by – po ilu to już latach? – znów porozmawiać wokół „Braku”, pomilczeć blisko „Nieobecności”. Nie wszyscy przyjdą. Nie ma już Słomczyńskiego, który dla Swinarskiego tłumaczył „Hamleta”, nie ma Wiktora Sadeckiego, co miał być Poloniuszem, nie ma scenografów – Lidii i Jerzego Skarżyńskich, ani Jana Błońskiego, kierownika literackiego. Innych zabraknie, bo im może nie po drodze, albo czas nie pozwoli. Ale ktoś będzie, chyba tak. Może ktoś nowy? Oby tak. Poniekąd powtórzy się, co już kiedyś powiedziano. I to będzie jedyna sensowna odpowiedź, jaką można dać „klasówkom”. Powtórzy się piękna bezradność słów. Musi się powtórzyć.
Wspomnienia dziwią się sobie. To nieuchronne. I nie tylko różne wspomnienia tego samego, powstałe w różnych głowach. Z każdym kolejnym nawrotem, z każdym kolejnym seansem pamiętania – coraz mocniej dziwią się sobie wspomnienia w głowie jednej i tej samej. Któregoś odległego dnia – Jorge Luis Borges miał wtedy kilka lat – ojciec zamknął się z nim w bibliotece, rozrzucił na biurku garść monet o różnych nominałach, do cna zużytych, wyślizganych niczym nosy, czubki butów bądź palce popularnych rzeźb z brązu, po czym zaczął je kłaść jedna na drugiej. Budował kolumnę, w której każda kolejna moneta znaczyła jedno wspomnienie. Gdy położył ostatnią, rzekł – to jest stos pamięci, tak ona działa. I mówił dalej... Kiedy sobie przypominam dzieciństwo, w istocie przypominam sobie nie dzieciństwo, jeno jego obraz, który stworzyłem w pamięci, kiedy ostatni raz przypominałem sobie dzieciństwo. I tak dalej, przez cały czas, jaki mi pozostał. Moneta na monecie, na monecie, na monecie, na monecie... Wspominając zawsze wspominam nie to, co chcę sobie przypomnieć, tylko ostatni raz, kiedy to coś wspominałem. Wspominam swoje ostatnie wspomnienie tej sceny czy sytuacji. Czyli właściwie nie mam żadnych wspomnień, żadnych zachowanych w pamięci obrazów z dzieciństwa czy młodości...
Identycznie ze słowami, z mówieniem o czasie przeszłym, dokonanym. Opowieść na opowieści, na opowieści, na opowieści, na opowieści... Nicują się, zagłuszają, każda ukrywa pod sobą wszystkie poprzednie. Pamięć jest kolumną wytartych monet albo różańcem palimpsestów. Borges dobrze zapamiętał tę lekcję. Wiele, wiele lat później, zupełnie ślepy podyktuje „Noc darów”, rzecz o piętrowych opowieściach, skrytych jedna w drugiej - o pewnym napadzie, o nocy pierwszej miłości i o śmierci. W finale ułoży zdania zawrotne, które można tylko albo przyjąć, albo odrzucić.
„Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to samo przydarzyło się Brance z opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko jedno, czy to ja, czy też ktoś inny widział, jak zginął Moreira.”
Paweł Głowacki