Był piecyk na początku? Piecyk wzruszająco mały, jak z domku dla lalek? Żeliwny kubek ciepła, na który raz starczyło spojrzeć, by poczuć jego zupełną bezradność w tym pokoju wystudzonym długą nieobecnością ludzi? Był taki piecyk na początku? Trzeba czekać. Na razie nie widać nic. Czterdzieści lat minęło od premiery „Wiśniowego sadu” Czechowa-Jarockiego (1 lutego 1975 roku, Scena Kameralna Starego Teatru, zimno), kawał czasu przepadł. Nawet jeśli zważyć, iż się doskonałość tę teatralną widziało po raz pierwszy, a potem drugi, piąty i siódmy, dopiero u zarania roku 1980, to i tak jest to dalej wielki kawał czasu dokonanego, wystarczająco wielki, by się nie łudzić, że cokolwiek przypomni się na pstryknięcie, że na krótkie wezwanie cokolwiek wróci stamtąd nietknięte, jakby wczoraj widziane. Nie wróci. Nietknięte – nie. Ale trzeba czekać. Czekać aż kwasy nukleinowe zaczną w ciemnościach mózgu szkicować kształty rzeczy i postaci sprzed czterdziestu lat. Na razie nic. Dalej nic. Jeszcze trochę trzeba poczekać. Kiedy skończy się przypominanie – jakie okażą się tamte z roku 1975, czy z prologu lat 80-tych rzeczy i postacie, skoro raczej nie okażą się nietknięte?
Gdy dwadzieścia pięć lat temu umierał Tadeusz Kantor, było zimno. Czy wiele, czy niewiele zimniej niż w pokoju Czechowa-Jarockiego, pokoju, co chyba był trójwymiarowym portretem szronu? Kantor odszedł w grudniu, ledwie cztery miesiące po lipcowej śmierci Ewy Lassek, aktorki doskonale osobnej, osobnej niczym Tadeusz Łomnicki, albo cała „Umarła klasa”, aktorki, która jako Lubow Andrejewna Raniewska była pestką doskonałości „Wiśniowego sadu” Czechowa-Jarockiego. Kantor i Lassek, Lassek i Kantor. Dwadzieścia pięć lat temu - wpierw lipiec, później grudzień. Bywa, że osobni nieruchomieją parami. I że później parami wracają ich widma. Jak teraz. Grubo przed śmiercią, na marginesie „Wielopola, Wielopola” – seansu, w którym wracały inne widma – Kantor skreślił sławetny okruch „Zakład Wynajmu Drogich Nieobecnych”. Nie pozostawił złudzeń. Wspominanie to żałosna nędza. To „proceder podejrzany i niezbyt czysty”. To „po prostu zakład wynajmu”, którego niepojęty szef, nukleinowy szef, podrzuca żywym „indywidua ciemne, mierne i podejrzane kreatury (...) Jakieś pomięte, niemyte, źle ubrane, chorowite, pokurczone, podle ucharakteryzowane na postacie często nam drogie i bliskie”, podrzuca je tak jak się „podsyła” do bogatych domostw służące, kuchty i inne sprzątaczki. „Ten podejrzany typ – wyznaje Kantor – przebiera się za rekruta, aby udawać mojego ojca. Matkę podrabia najwidoczniej dziewczyna uliczna, wujowie są zwyczajnymi szmaciarzami. (...) I jeszcze Wuj Stasio, żałobna sylwetka Zesłańca – Podwórzowy Domokrążca z katarynką”. Tak się z widmami ludzi dawno zmarłych bawi szef nukleinowy w głowach żywych, z widmami zmarłych, a cóż dopiero mówić o niegdysiejszych rzeczach, kolorach, dźwiękach! Lecz cóż począć? Trzeba czekać. Trzeba, bo może coś wróci. Pokrzywione, wykoślawione, spotworniałe w amfiladzie krzywych luster, ale wróci. Na razie jednak - nic. Dalej nic. Nic i nic, ciemności tylko. Wreszcie – coś... I jest! Kontur mętny. Zarys tamtego marnego piecyka, któremu nie starczy sił, by dla Raniewskiej, wracającej po latach do domu, choć odrobinę ogrzać pokój szronu. Wnosi ktoś piecyk na scenę? Tak. Kto to? Pokojówka Duniasza? Ona? Naprawdę? W 1975 było tak naprawdę?
I powoli wraca wszystko, rzeczy, kolory i dźwięki tamtego „Wiśniowego sadu”. Wracają postacie. Wraca świat przedstawiony, ale za właściwą kolejność powrotów głowy nie dasz, ani za wyglądy powracających rzeczy i ludzi. Naprawdę taki, jak go teraz widzisz, był tamten piecyk? I rzeczywiście Duniasza go taszczyła? A ściany? Naprawdę były ogromne i opustoszałe, i całe w tapetach, których grafikę czas zeżarł prawie na amen? A drzwi, co je znów widzisz teraz, po czterdziestu latach? Drzwi o dwóch skrzydłach? O jednym? Jakie były i gdzie tkwiły, patrząc od strony widowni? A szafa biblioteczna? Gdzie stała? Była pusta, jak teraz, pusta całkiem jak widziane teraz, opuszczone przez ludzi krzesła pod ścianami? I leżały na szafie jakieś rupiecie, resztki dziecinnych mebli, jak teraz leżą? A Charlotta - ten cały z cienkiej goryczy ulepiony klaun – czy miała właśnie taką trąbkę? A zasadniczy kolorystyczny ton tej pustki w czterech ścianach i nad podłogą z surowych desek – był, jak teraz, tonem śniegu zmieszanego z popiołami? A reszta? Dziecięce krzesełko, lampa naftowa na framudze drzwi, gitara, sakwojaże, szaty, stukot kul bilardowych, twarze i gesty, i szepty jeszcze? Czterdzieści lat temu wszystko to było takie, jakie teraz widzisz, jakie teraz słyszysz? Głowy nie dasz, lecz radość jest, bo mętne powroty, powroty niedokładne, niepewne, to więcej niż brak powrotów. Nie, za nic głowy nie dasz, za nic – poza jednym. Oto wchodzi Lubow Andrejewna Raniewska...
Więc jednak mylił się Kantor. Spokojniej, ostrożniej mówiąc – jednak są wyjątki, potwierdzające słuszność jego bezlitosnej tezy o nędzy pamiętania. Bywają istnienia tak spójne, że później stają się nietykalne dla niedokładności wspomnień. Oto wchodzi Raniewska, oto wchodzi Ewa Lassek – i wybucha pewność, że jest dokładnie tak, jak było w 1975. Kropka w kropkę, gest w gest, intonacja w intonację, spojrzenie w spojrzenie, cisza w ciszę, bezruch w bezruch. W aktorstwie bywają od dzwonu wielkiego istnienia tak przez dwie, może trzy sceniczne godziny, nieomylne, że z czasem, raczej niewielkim, stają się kruchą formą wieczności. Wchodzi Ewa Lassek – nukleinowemu szefowi Zakładu Wynajmu Drogich Nieobecnych opadają ręce. 1 lutego 1975 roku był wczoraj, więc co komu po zabawach nukleinowego szefa? Wchodzi Ewa Lassek. Wchodzi nietknięta samotność Raniewskiej. Ten sam, co wtedy, dojmujący spokój kobiety pokonanej. Ta sama senna pewność, że nic już nie da się zrobić z życiem. Ta sama dyskretna perwersja smakowania wszystkich bezpowrotnych strat i ten sam ledwo zauważalny tik palców, którym kwituje straty. Ten sam, tak samo arystokratyczny w swojej elegancji brak złudzeń. Ta sama obojętność dla tanich pocieszeń. Te same oczy, tak samo sennie i długo patrzące w ciemność nad widownią, i jeszcze dalej, najdalej. Wreszcie ten sam porcelanowy głos, bezlitosny dla wszelkich oczywistości doraźnego, małego żyćka z poniedziałku na wtorek. No i ból na dnie tego wszystkiego, ból, którego istnienia można się tylko domyślać. Tak, ta sama, co wtedy, ta sama, co zawsze - samotność.
Da się zagrać tak wiele – tylko grając, żonglując dykcją i minami, choćby doskonale? Da się zagrać aż tyle, nie wsączając w grę tego, co nie jest grą? I jak to czynić, by rola nie zmieniła się wtedy w pokaz bebechowatości, a stała się arcydziełem? Trzeba chyba wiedzieć coś, czego inni nie wiedzą, jeszcze nie wiedzą. Jedynie tak enigmatycznie mogę odpowiedzieć, inaczej nie potrafię. W sumie – to niewiele mniej, niż w 1965, po wyreżyserowanym przez Jarockiego spektaklu „Wyszedł z domu” Tadeusza Różewicza, w którym Lassek grała Ewę, rzekł Różewicz. „Ona jak gdyby swoją wewnętrzną, dramatyczną siłą otwiera pewne perspektywy, których ja może nawet – pisząc – w tekście literackim nie mam”.
Nie sposób Różewiczowi nie ufać, że taka właśnie była Lassek w roli Ewy. Pewnie też taka była we wszystkim, co zagrała. I taka była jako Raniewska. Otwierała furtki, o których Czechow – cóż mógł wiedzieć? Otwierała, jak otwiera je teraz, kiedy w arytmetycznie elegancką rocznicę swojej śmierci wróciła z roku 1975, gdyż cierpliwie poczekało się na nią. I oto kolejny raz wchodzi na scenę.
Jest chłodno, zimno. Nie będzie cieplej. Przybywa, by ocalić wszystko, choć wie, że nie ocali niczego. Wie, że do stosu strat dojdzie strata kolejna, pewnie nie ostatnia. I niczym jakaś jasnowidząca wie, że ta opowieść skończy się, jak kończy się zawsze każda nie napisana, prawdziwa opowieść. Ot, ktoś zapomni o kimś. I tyle. Jak w finale „Wiśniowego sadu” ktoś zapomniał o starym lokaju Firsie. Po prostu, najzwyczajniej pod słońcem - ci, co tutaj byli przez chwilę, zamknęli wszystkie drzwi na klucz i odjechali. Nic już nie słychać za oknami. I nic nie słychać w pustym pokoju, nic, tylko kroki Firsa. Podchodzi do drzwi, jak wtedy, sprawdza mosiężną klamkę, jak wtedy. Głowy nie dam, że w lewej ręce trzyma naftową lampę. I nie dam głowy, ile razy powtarza ostatni gest prawej dłoni. Wiem tylko, że teraz, jak wtedy, bardzo wolno naciska mosiądz i puszcza go, naciska i puszcza, naciska i puszcza... Po czym jeszcze wolniej osuwa się po ścianie na ziemię. Ciemność. Kurtyna. Koniec.
Paweł Głowacki