Po drugiej stronie lustra

Ostatnia aktualizacja: 28.10.2015 16:50
„Co za pustka wokół mnie. (...) Nikt do mnie nie przychodzi. Chyba się boją”. Owszem, ci z naszej strony lustra – lękali się. Lecz odwiedzały go figury naprawdę ważne: żołdak od Goi, Infantka od Velazqueza, widma od Malczewskiego. Wystarczyło, że zasnął na chwilę.
Po drugiej stronie lustra
Foto: Ananth BS/Flickr, lic. CC BY 2.0

Na wielkim prostokącie płótna – ociężałe, ciemne powietrze. O ile się zgodzić, że powietrze można zważyć. O ile przyjąć, że bywa ono nie tylko niezauważalne. Ociężałe, ciemne powietrze, jeśli wciąż jeszcze pozornie dobre, pozornie zdatne do oddychania, to tylko dzięki złudnemu cudowi bezwładności dawno temu rozpędzonych płuc. Ociężałe, ciemne powietrze i naga, stworzona z wielu szarości postać, wysoko nad ziemią podobną do płachty kurzu, zwrócona głową w dół. Za twarzą już zrezygnowaną, za rękami wzdłuż ciała, za biednym zadkiem, za podeszwami stóp w kolorze brudnej mąki – ciemność bez dna, noc. W dole, na płachcie kurzu – kaplica tycia, bez blasku przez okna, przez drzwi sunącego z wewnątrz, i ledwo żywe, czerwone resztki dnia na krawędzi kurzu i ciemności. Trupi widok. Ciemność już raczej nie zniknie. Raczej już nie wstanie kolejny dzień. Przy dolnej ramie, albo gdzieś z tyłu, na podszewce obrazu, słowo „Kantor” i tytuł „Cholernie spadam!”. I data. Łatwo policzyć: niewiele mu zostało do końca, dwa lata, nie całe. Już raczej nie będzie jasno. Więc – taki trupi widok na pożegnanie.

W nowej Cricotece, na wystawie-opowieści „Cholernie spadam!” – ten trupi widok na pożegnanie pośród innych trupich Kantora widoków na pożegnanie samego siebie, malowanych przezeń dwa lata przed końcem. Może trochę wcześniej, trochę później. Może tak, na pewno tak, ale jakie to ma, jakie to miało znaczenie? Patrzysz: naga marność leci przez ciemności, spada bez szans na koniec ciemności. Tajemnica w tym, że to nie epilog opowieści. Tu ona dopiero się zaczyna. Bo odwracasz głowę od wielkiego prostokąta płótna Kantora, patrzysz w lewo, a tam – to samo. Kalka, echo, zająknienie. W podobnie jak obraz wielkim zwierciadle – dokładnie powtórzona naga marność, lecąca przez ciemności. I coś jeszcze. Ty. Nie kto inny. Pod taflą zwierciadlanego szkła, w głębi, której ponoć nie ma, także ty, twoja twarz i reszta ciebie – nagły suplement do Kantora trupiego widoku na pożegnanie samego siebie. Czyżbyś więc i ty leciał? Powiadają, że teatr, to spłachetek, na którym iluzja realności zmienia się w realność iluzji. Z pożegnalnych obrazów Kantora oraz ze zwierciadeł stworzona przez Małgorzatę Paluch-Cybulską i Bogdana Renczyńskiego wystawa-opowieść „Cholernie spadam!” jest takim spłachetkiem właśnie. Więc w sekundzie, kiedy patrzysz w lustro i dostrzegasz siebie obok odbicia namalowanego spadania, musisz zagadnąć siebie o siebie: Gdzie jestem teraz naprawdę? Po której stronie?

Inaczej jeszcze muszę zaniepokoić. W finale starej opowiastki o przygodach po drugiej stronie lustra, kiedy cuda iluzji już pomarły i wróciła stara, wierna realność, Alicja stawia swemu kotu, Kici, borgesowskie pytanie: kto śnił? Czerwony Król, czy ona? On był, owszem, częścią jej snu. Ale przecież ona była też częścią snu Czerwonego Króla. Więc? Na początku, w tej zawrotnej sekundzie, która być może była początkiem śnienia, kiedy to tafla zwierciadła zaczęła się rozwiewać „jak lśniąca, srebrzysta mgiełka”, Alicja zobaczyła naraz, że nie jest już tu, tylko tam, pod drugiej stronie, że tkwi na krawędzi odbitego w lustrze kominka w jej pokoju. I dostrzegła, że zegar na kominku ma twarz małego staruszka i uśmiecha się do niej. Oraz że figury szachowe przechadzają się parami, że taplają się w zimnych popiołach paleniska, całkiem jak ludzie, i że gadają po ludzku. Tak, zeszły figury z szachownicy, bo ileż można być wystruganą z drewna niemotą i katatonią? Kto to wyśnił? Tę figur rejteradę z ciszy i bezruchu? A wizyty, które Kantorowi składały postacie ze słynnych obrazów, z płócien Goi, Malczewskiego, Velazqueza? Albo ta wprost z historii królestw Europy?

„Thanatos d’apres Malczewski” (1985), „Pewnego dnia żołdak napoleoński z obrazu Goi wtargnął do mojego pokoju” (1988), „Powrót do domu wedle Malczewskiego” (1988), „Powrót w rodzinne strony d’apres Malczewski” (1985), „Śniłem, że do mojego pokoju wszedł Ludwik XVI” (1989), „Po raz drugi weszła do mego pokoju Infantka Velazqueza, tym razem wyraźnie zniecierpliwiona” (1990), „Pewnej nocy weszła do mego pokoju Infantka Velazqueza” (1988). To są tytuły obrazów wystawy-opowieści „Cholernie spadam!”. Odwiedzały go widma namalowane? Tak, i malował te nocne odwiedziny. I malował, a raczej malował i konstruował, portrety innych rejterad, innych wyjść z innych obrazów - a wszystko to powtarza się dziś w wielu lustrach wystawy-opowieści w Cricotece. Tytuły nie pozostawiają złudzeń. „Ścieram obraz, na którym jestem namalowany, jak ścieram obraz” (1987), „Żołnierz niesie obraz, na którym jest namalowany, jak niesie obraz z poległymi żołnierzami” (1987). Tak, te obrazy nie pozostawiają złudzeń: jak chciał Kantor – życie namalowanych widm jest niepojęta, niczym po drugiej stronie lustra życie figur szachowych w śnie Alicji. Jest niepojęte, umykające, zwiewne, ale jest przecież. Trzeba tylko chcieć się weń wsłuchać, chcieć jej zobaczyć. I nie inaczej z życiem teatralnych seansów Kantora dziś, kiedy już nie mają życia. Owszem, można, nawet koniecznie trzeba na ich kanwie budować kolosalne intelektualne konstrukcje, obiektywnie ukazujące labirynt estetycznych idei Kantora. Lecz gdy się obok przytrafi fakt tak delikatny, jak wystawa-opowieść Paluch-Cybulskiej i Renczyńskiego – zaczyna być pięknie, gdyż po ludzku, to znaczy – niepewnie. Zwierciadła i odbite w zwierciadłach, malowane farbami mieszanymi z popiołem pożegnania Kantora, odbita w lustrach garść jego szkiców, i jeszcze wehikuły z seansu „Maszyna miłości i śmierci”, powtórzone w filmie rzucanym na szklaną ścianę, i jeszcze wyjęty z seansu „Nigdy tu już nie powrócę”, powtórzony przez ścianę zwierciadeł tandem trumna i manekin Kantora w ślubnym garniturze – wszystko to niepokoi. Nie skłania do recytowania teoretycznych oczywistości. „Cholernie spadam!” w nowej Cricotece jest dla widza zabawą intymną. Każe myśleć – o sobie.

Montaigne rzekł: „Jedynym tematem mojego pisania jestem ja sam”. Gdyż - co? Gdyż inaczej sensownie się nie da. Po prostu – nie. Ile razy Kantor powtórzył tę nieuchronność? Ile razy przypominał, że sztuka jego jest w istocie spowiedzią, a nie bezosobowym pocieszaniem stada, tromtadracją ludowego trybuna, kojącym kazaniem dla mas? W jak wielu jego zdaniach brzęczy ten legendarny Gombrowiczowski początek: „Poniedziałek – Ja. Wtorek – Ja. Środa – Ja. Czwartek – Ja.”? „Jestem kompletnie sam. Nie mam z kim rozmawiać”, pisał sobie – bo komu innemu? – kiedy było już blisko. I jeszcze: „Co za pustka wokół mnie. (...) Nikt do mnie nie przychodzi. Chyba się boją”. Owszem, ci z naszej strony lustra – lękali się. Lecz odwiedzały go figury naprawdę ważne: żołdak od Goi, Infantka od Velazqueza, widma od Malczewskiego. Wystarczyło, że zasnął na chwilę.

Zobacz więcej na temat: Tadeusz Kantor TEATR
Czytaj także

Kiedyś w Barcelonie

Ostatnia aktualizacja: 23.09.2015 20:00
Czytałby dopiski, uczynione przez Kantora na krawędziach niektórych portretów: „Wszystko minie”, „W deszczu”, „Ostatnia”. A na końcu, w ciszy po słowach, rzekłby tylko jedno. „Jakże się cieszę, drogi panie, że jest pan doskonałym przeciwieństwem nieszczęsnego Harolda Nicolsona!”.
rozwiń zwiń
Czytaj także

To nie tutaj

Ostatnia aktualizacja: 30.09.2015 16:00
Trela wciąż idzie ciemnymi korytarzami. Taki jest istotny koniec XIX Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku. I taki jest prawdziwy początek nowego nadwiślańskiego sezonu Melpomeny. Trela błąka się dalej.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Z boku słów

Ostatnia aktualizacja: 07.10.2015 16:00
Niestety, słowa są jedyną materią świata „Romea i Julii”. W każdym razie materią taką, od której trzeba zacząć i na której należy kończyć. Inaczej bowiem radość i ból dzieci z Werony obraca się w coś na podobieństwo widokówki, którą Hela z klasy Vc wysłała z wakacji do Krzysia z klasy IVd, gdyż kocha go na zabój i chce z nim chodzić.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czarodziej

Ostatnia aktualizacja: 14.10.2015 16:26
Był Rolls Royce - jest Trabant. Jest Trabant P50. Jutro też będzie, ale z czegoś innego zrobiony, choćby z Saaba, bądź Chevroleta. Nieważne. Grunt, że trabantowa estetyka jest nieśmiertelna.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Usta, oczy i słowa

Ostatnia aktualizacja: 21.10.2015 16:00
Kiedy ostatnio spotkałeś na scenie aktora, który wyszedł zza monstrualnej góry papuzich cudactw i wreszcie był czysty? Kiedy ostatni raz widziałeś wyraźnie oczy aktora? A jego wargi? I kiedy naprawdę wyraźnie słyszałeś słowa, co łagodnie kapały, gdy aktor snuł starą opowieść?
rozwiń zwiń