...jedynym sposobem, w jaki można mówić o niczym, jest mówienie o tym tak jak gdyby było czymś, podobnie jak jedynym sposobem mówienia o Bogu jest mówienie o nim tak jakby był człowiekiem, czyli tym, kim z pewnością był niegdyś przez jakiś czas, i tak samo jak jedynym sposobem mówienia o człowieku, nawet nasi antropologowie zdają sobie z tego sprawę, jest mówienie o nim tak jak gdyby był owadem.
Beckett
Między lękiem obejmujących się małpek a lękiem wtulonych w siebie mikrych uciekinierów z getta – w istocie nie ma monstrualnych połaci nie do przebycia. Nagle jest blisko jedno od drugiego, na wyciągnięcie łapki i dłoni niewielkiej, słychać dotyk. Przestrzeń kurczy się nagle do cienkości jednego zdania i znika przepaść czasu. Wystarczy wykonać gest drobny niczym naciśnięcie klamki i uchylenie drzwi między pokojem a pokojem. Bądź taki, co starcza do postawienia na kartce trzech liter słówka „jak”.
Zimą roku 1997, cztery lata przed śmiercią, Jan Kott czyta o poranku gazetę codzienną. Płonie dżungla na Borneo i Sumatrze, nie ma czym oddychać, owoce umierają w lepkim dymie, małpy z dziećmi na swych głowach szukają ocalenia wśród ludzi. Duże się zabija, małe zostawia i robi z nich zabawki: przynieś kubek, fiknij kozła, dyndaj na lampie, powiedz „dupa”. Czyta Kott o śmierci odległego kawałka świata i patrzy na fotografię. Dwa szympansiątka, może półroczne, może brat i siostra, głowa przy głowie. Odkręca pióro. Notuje, co później stanie się sednem okruchu „Dzieci szympansie”, jednego z 23 okruchów tomu „Powiastki dla wnuczek”. „Jedno o przerażonych, szeroko otwartych oczach i otwartym pyszczku, jakby skomlało. Drugie odwrócone profilem, widać tylko ogromny nos, zastygło w niemym smutku”. To widzi Kott. Opisuje, co widzi, ale to nie wystarcza. Wraca do słów. Jednym zdaniem zlepia epoki, zgniata przestrzeń kolosalną. Uchyla drzwi. Układa proste porównanie – obraz z kilku kresek. Dopisuje: „Obejmują się jak żydowskie dzieci, które uciekły z getta” – i dymy końca kawałka świata na Borneo i Sumatrze są już inne, i już nie takie, jak był, są dymy końca innego kawałka świata, w innym czasie.
Obejmują się, jak obejmowali się tamci. To wszystko, ani litery więcej. Żadnych uzupełniających barw ni ozdobników, żadnych dodatkowych, rozjaśniających kresek, żadnej odpowiedzi na pytanie: „Czyli właściwie jak się obejmują?”. Nic, tylko porównanie suche, postne. Niedokończony szkic, niedopowiedziany, urwany, nagle zamilkły. Obrazek niczym sugestia, przynęta, zaproszenie: „Idź”. Szczelina w uchylonych drzwiach jest wąska, lecz jest. Można się przecisnąć. Kto tedy chce, niech wchodzi i od siebie dodaje barwy i kreski, niech domalowuje i snuje odpowiedzi. Jeśli nie – to nie.
W tym roku minie piętnaście lat od śmierci Kotta. Celny zbieg okoliczności. Celny, bo jest to rok Williama Szekspira, ten zaś, który za nami, był rokiem Tadeusza Kantora - a prologiem niepowtarzalności Kotta jest opowieść o opowieściach twórcy „Króla Leara”, natomiast ostatnie jego dotknięcie teatru to dotknięcie „Umarłej klasy”, „Wielopola, Wielopola” i reszty Kantora seansów, co były jak pożegnania. W takim punkcie wracam do 23 okruchów „Powiastek dla wnuczek”, w których jest mrowie lekko uchylonych drzwi. Wracam, bo czy sucha figura „coś jak coś innego” nie jest uporczywą figurą wszystkich opowieści Kotta? Jak wiele zapraszająco uchylonych drzwi tkwi w nich? Ile tam jest chłodnej gościnności?
„Powiastki dla wnuczek” – ostatni Kotta tom. Ze słowami - dalej już nic. Lepił ten tom, kiedy niewiele mu już zostało. O podróżach musiał zapomnieć, o smakowaniu świata, on, od zawsze nieludzko łapczywy. Oddech coraz krótszy, słabnące oczy, słuchanie jak przez watę gęstniejącą. A nogi – drewno coraz suchsze. Niczym u starego Bohumila Hrabala, potykającego się o wszystko na codziennej drodze do czternastu kotów w Kersku, jedynych bliskich istot, co mu zostały – zwłaszcza do Cassiusa o sierści zrobionej z nocy, dla którego, bo dla kogóż innego?, niewiele chwil przed własnym końcem układał na kartkach dobranocki, swą bodaj przedostatnią książkę. W liście do przyjaciela Kott nie miał złudzeń, nie znalazł pocieszeń. Wyznał: „Nic nie poradzę. Wyjazdy dla mnie są niemożliwe, nawet z pokoju do pokoju poruszam się przy balkoniku, a na powietrzu wózek pakują do auta i takie są moje turystyki. Jedyny teatr, który oglądam, to żarłoczne gołębie, które karmię i dumne alki, które z góry patrzą i na gołębie, i na mnie”.
Tak, cztery ściany obok oceanu, drewno nóg, balkonik, gołąb, oczy alk. To zostało. I jeszcze figurki delfinów, plastikowe, drewniane lub kamienne, leżące wszędzie w gabinecie. Bo lubił delfiny. I zostały jeszcze przyrodnicze artykuły w gazetach, fotografie zwierząt, albo czyjeś o losie zwierząt opowiastki. I telefony od wnuczek lub od mamy wnuczek. I jeszcze zmętniałe na krawędziach resztki pamięci, wspomnienia ciemniejące, o których Novalis, wielbiony przez starego Hrabala, napisał, że są drugą teraźniejszością. To mu zostało. Niewiele, lecz wystarczająco dużo, by ostatni raz opowiedzieć o goryczy świata. I w sam raz tyle, by się pożegnać. Przy całej swej pastelowej lekkości, „Powiastki dla wnuczek” są cierpkością i mają barwę cienia. Sto w nich, sto, może sto pięćdziesiąt niczym mantra powtarzanych „jak”. Wciąż coś jest jak coś innego. Sto pięćdziesiąt lekko uchylonych drzwi. Jak kiedyś, w „Szekspirze współczesnym”, na kartach którego Szekspir szedł przez nasze dziś i świetnie się czuł. Albo w „Płci Rozalindy”, gdzie falują erotyczne ciemności. Albo w opowieści o Bogach Olimpu, zjedzonych przez ludzi. Albo w dotknięciach doskonałych, nieomylnych, co zwą się „Kadysz. Strony o Tadeuszu Kantorze”. Tak, sto pięćdziesiąt jest w „Powiastkach dla wnuczek” rozwartych przejść, nagle łączących elementy pozornie odległe w czasie i przestrzeni. Delfiny, koty, pelikany, foki, słonie morskie, goryle, szympansy, niedźwiedzie - i ludzi; wspomnienia - i stare teksty; spojrzenie alk - i oko człowieka; gesty tam, w powietrzu, lesie lub wodzie - i tutaj, pośród istot układających wiersze; czułość braci mniejszych - i czułość nasza. Wciąż coś jak coś innego. Oto kolejne odkrycie ludzkości – złowiono małpę nadzwyczajnie mikrą! Kott pisze o niej w rodzaju męskim, bo przecież to nasz praprzodek. I uchyla drzwi. „Mieści się cały na dłoni, nie większy od palca. Jak duży żuk. Jak duża osa”. Cały owad obok kawałka człowieka. Lub zamiast. Nie mylił się Beckett. I tak jest do końca „Powiastek dla wnuczek”.
Mówią niektórzy, że kiedy Kott opowiada o teatrze, widzianym bądź tylko napisanym, zawsze jest tak, jakby raz jeszcze reżyserował, co zobaczył lub przeczytał. Mają rację. Tyle że Kott reżyserował, kiedy pisał o czymkolwiek, a raczej – kiedy cokolwiek dawało mu impuls do pisania. Choćby tamte wtulone w siebie szympansiątka i reszta menażerii, zaludniającej pożegnalny jego tom. Na to, co napotkał i co go ukłuło – nakładał pajęczynę swoich językowych znaków, dyskretnie zapraszających do myślenia. Klasyk uczy: to, co daje do myślenia, ważniejsze jest od samej myśli. Kotta odpowiedzią na napotkane była opowieść krążąca wokół napotkanego, nigdy zaś mozolnie klecona, rzetelna kalka napotkanego. Przygody jego Szekspira, jego Kantora lub Greków jego – one są do czytania, do zaglądania przez szpary, do smakowania. Nie do przyjmowania na wiarę. Nie warto ich rozliczać z prawdy, warto je rozliczać wedle dreszczy, co złażą po grzbiecie, gdy się nagle okazuje, że coś jest jak coś innego, a któż by się tego spodziewał! I któż by się spodziewał, że to, co stoi przed „jak”, oraz to, co stoi po „jak” – nigdy już nie będzie takie, jak kiedyś! Ani Kantor i Charon, ani Szekspir i Beckett, i ani twarz wiekowej aktorki, to biedne oblicze, przy pomocy „jak” zlepione przez Kotta z pomarszczonym obliczem martwego jabłka, ani też martwe jabłko. Na tym polega teatr. Na tym polegają opowieści Kotta, który blisko finału swego pisania – ledwie siedem stron przed końcem „Powiastek dla wnuczek” – układa te cztery zdania. Takie pożegnanie.
„W tym małym kormoranku, który długo szedł przez całe nadbrzeże, a potem nas minął i wreszcie znalazł się w wodzie, było coś jak z bajki. Albo z pięknego snu, po którym budzimy się radośnie. Bo ten kormoranek był przecież cały ze snu. I potem przez następne dni wracał jako znak radości”.
Co dalej? Kott umiera 22 grudnia 2001 roku. Ale co dalej? Wsuwać się w te cztery frazy i zacząć je po swojemu kolorować, krasić własnymi kreskami i snuć prywatne odpowiedzi? Można, nawet warto. Lecz można też zostawić je w spokoju, czytać wciąż od nowa, ale nie dotykając ich. Tak. Sennie człapiący, młody ptak, sam jak palec, i coraz głębiej samotny starzec w inwalidzkim wózku lub wsparty na balkoniku – niech się w nieskończoność wciąż od nowa mijają cicho na alei z widokiem na ocean. Jak by to była scena w przedstawieniu teatralnym, powtarzanym co wieczór, od lat.
***
Paweł Głowacki/mc