Jeżeli Bóg Ojciec stworzył jakąś rzecz i nadał jej imię, to artysta odtwarza ją, pozbawiając ją imienia lub nadając jej inne imię. (Marcel Proust)
Choć nie chciał, panicznie nie chciał – Rick Cluchey zabił człowieka. Minie wiele lat, zanim przeczyta i pojmie, że w istocie nie to go zgubiło. Przeczyta, albo usłyszy, siedząc na teatralnej widowni. Ale to kiedyś. Teraz jest fakt, łańcuch faktów nie do ominięcia. Trup, wyrok dożywotniego więzienia, suchy stukot młotka sędziego, podobny do klekotu drewnianych kul, w „Umarłej klasie” Tadeusza Kantora monotonnie pukających w drewniane ściany kolebiącej się mechanicznej kołyski. Nic już nie da się zrobić.
Jest rok 1955, ma lat 22. Nora żałośnie mała, prycz, parę korytarzy i plac między murem a gmachem więzienia San Quentin – tyle mu zostało z całej kuli ziemskiej, o której kiedyś wiele razy będzie mówił: „zafajdana gałka”. Na razie jednak bawi się w pamiętanie. Para się właśnie tym, bo cóż innego można robić, gdy nie ma co robić i twardnieje samotność? Wyławia z głowy stare obrazy, mętne podobizny. Ojciec, matka, on mały, liczne rodzeństwo, marne dni i noce jak dni, i jeszcze ten nagły, obcy huk pistoletu, dźwięk, którego tak panicznie nie chciał doświadczyć, a sekundę później ostry kontur nieruchomego ciała. Czasem wracają też niegdysiejsze słowa. Strzępy zdań o tym, o tamtym, może o miłości pierwszej i drugiej, lecz wszystkie szare, niepewne. To wszystko.
Tak. Niepewne słowa, niepewne obrazy, cienia szansy na pewność. Więc było odwrotnie – to nie on się bawił, to pamięć, jak to pamięć, bawiła się z nim w prawdę i fałsz. Oswajała go ze smakiem straty, z byciem jak palec, z bezradnością wreszcie. Zwłaszcza z bezradnością. Zapewne był z nią już bardzo blisko, gdy któregoś popołudnia roku 1957 zasiadł na widowni więziennej świetlicy i zobaczył, jak grający kloszarda w śmiesznym meloniku aktor San Francisco Actors Workshop próbuje w prologu sztuki zdjąć but, i usłyszał, jak po nieudanych próbach dając za wygraną - unosi głowę i recytuje w pustkę nad widownią: „Nic się nie da zrobić”. Poczuł wtedy, że ktoś, kogo przecież nie zna i kto nie zna jego, ktoś, kogo tu nie ma – jednak jest tutaj, blisko. Tak myślę. Obejrzał sztukę do końca, do ostatniej frazy wysłuchał „Czekając na Godota” Samuela Becketta i poczuł, że to, co zobaczył i usłyszał, jest tym, co jest dla niego. Pojął, że opowieść o bezradności czekania jest w istocie jego imieniem, tyle że innym, dotąd mu nie znanym imieniem. Znakiem chłodnej czułości, namalowanym przez daleką postać.
Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat później, idąc na pierwsze spotkanie z Beckettem, Cluchey założył kapelutek prawie taki sam, jak ten, w którym Estragon próbował w 1957 roku zdjąć but na scenie w San Quentin. „Niech mi pan powie – rzekł Beckett, uśmiechając się delikatnie, półironicznie – czy zawsze nosi pan ten melonik?” Cluchey odpowiedział, że na jego cześć. Lecz w anegdocie tej nie o cześć chodzi naprawdę. W 1957 melonik i „Godota...” całego, później zaś resztę opowieści Becketta - Cluchey przyjął jako coś, co jest dla niego, albo prawie nim, niby kolejne jego inne imiona, a raczej kolejne intonacje tego jednego innego imienia, które usłyszał po raz pierwszy w 1957 roku. Przyjął i dużo by mówić, co było dalej. O tym, że założył w San Quentin więzienną trupę teatralną i wystawił „Godota...”, że po wielu kłopotach został ułaskawiony, że stał się aktorem i reżyserem, że wystawił sporo sztuk Becketta i był na scenie wieloma napisanymi przezeń widmami. Wiele by o tym wszystkim mówić, lecz teraz niech wystarczy, że gdy okraszony melonikiem Estragona spotkał się z Beckettem po raz pierwszy, zapytał, czy nie mógłby on wyreżyserować swojej „Ostatniej taśmy” z nim w głównej i jedynej roli Krappa – a Beckett się zgodził. W 2006 roku zobaczyłem Clucheya w Krakowie. Na scenie Teatru Łaźnia Nowa, w wyreżyserowanej przez Becketta „Ostatniej taśmie” Becketta. Krapp był przez godzinę Clucheyem. Tak. Nie odwrotnie, nie jak zazwyczaj. Beckett zmarł siedem lat wcześniej.
Istnieją porozumienia niepojęte. Tyle dało się w 2006 roku o tej „Ostatniej taśmie” powiedzieć i nie więcej da się powiedzieć dziś. Niewiele więcej. Istnieją w teatrze porozumienia niepojęte, gdyż tak intymne, że znika potrzeba gadania o teatrze, o przedstawieniu, o tym, że dobre ono było, nieudane lub genialne. Znika taka potrzeba, ale też znika możliwość, bo niby jak gadać, skoro nie wiadomo, w jakim języku skreślone jest porozumienie, o ile jest to język, a nie pajęczyna niemych znaków.
Ze swego paryskiego mieszkania na bodaj szóstym piętrze budynku nr 38 przy Boulevard Saint-Jacques Beckett widział zakratowane okna starego więzienia La Santé. Gdy nie pisał, bądź nie czekał, aż usłyszy intonację jeszcze nie napisanej opowieści, w słoneczne popołudnia słał przy pomocy lusterka małe blaski w stronę szyb za kratami. Nic więcej. Dawał znak samotności, że ktoś patrzy, próbuje pojąć i nie odwraca głowy. Przypomina się fragment „Modlitwy Pana Cogito – podróżnika” Zbigniewa Herberta, te słowa o Miss Helen z mglistej wysepki Mull na Hebrydach: "i prosiła żeby w nocy zostawić w oknie wychodzącym na Holy Iona zapaloną lampę aby światła ziemi pozdrawiały się”. Czy wśród opowieści Becketta jest choć jedna, która by nie była podobnym pozdrowieniem? Czy po dnie choć jednej z nich nie snuje się to dziwne, paradoksalne może, szare światło, co ma początek w Becketta genie chłodnej czułości dla tych, którzy upadli, którzy wiecznie upadają – dla nich, lecz nie jako nielicznych błędów losu, lecz jako zasady losu każdego, bo nie istnieją tacy, co nie upadają? Krapp jest słowem znaczącym, w języku angielskim kojarzy się z crap i scrap - z resztką, odpadami, ekskrementami. Ile jest w akapitach Becketta portretów człekokształtnych resztek, tych skulonych odpadów, oddychających wciąż dlatego tylko, że im zostało trochę słów do powiedzenia sobie w samotności, lub do przypomnienia ich sobie?
Ciasna ciemna nora – do tego skropliła się kula ziemska, którą Krapp nazwie „zafajdaną gałką”. Zostały mu tylko stare słowa, przez pół życia nagrywane na magnetofonowych taśmach, by mógł do słów tych, od dawna już niepewnych, wracać w każde urodziny, jak wraca teraz, w „Ostatniej taśmie”, w dniu urodzin 69. I jeszcze została garść słów, które teraz nagra sobie na przyszły rok, o ile dany mu będzie przyszły rok. Pamięć gra z nim w stare obrazy i słowa niepewne, niepojęte. Bawi się z nim. Uczy go smaku nieuchronnej straty, bycia jak palec, bezradności. I oswaja z ciemnością. Z tym, co nadejdzie, kiedy lampa nad stołem i Krappem przytulonym do magnetofonu na stole przestanie się huśtać, zataczać kręgi.
Istnieją porozumienia niepojęte. Istnieją przypadki, które w ostatecznym rachunku okazują się nieuchronne. Na jednej z ostatnich prób, chwilę przed finałem, Cluchey niechcący trącił stożkowatą lampę, którą Beckett nazwał „oślą czapką”. Huśtała się tak, gasnąc powoli. Huśtała się nad sunącymi z magnetofonu słowami: „Minęła północ. Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była nie zamieszkana.” I nad tymi jeszcze: „Chyba minęły już moje najlepsze lata. Gdy istniała jeszcze szansa na szczęście. Ale nie chciałbym, żeby wróciły.” A później już tylko nad zamilkłym magnetofonem i Krappem jak kamień. Przykrywała go na przemian czernią i szarym światłem, coraz gęstszą czernią i coraz słabszym szarym światłem, zataczając kręgi coraz mniejsze, aż w końcu została sama czerń. Po próbie tej Beckett rzekł: „Zostawmy to tak jak teraz”.
I tak zostało. Huśtająca się niespiesznie „ośla czapka” – znak fundamentalnego dla literatury Becketta falowania światła i ciemności – kreśliła nad Clucheyem kręgi przez lat kilkanaście, na dziesiątkach, może setkach scen. Jak by ktoś słał Krappowi wieczorem świetlne sygnały swojej obecności, pulsujące potwierdzenie, że jest tam, gdzieś po drugiej stronie, jest, patrzy i nie odwraca głowy. Może ktoś podobny do postaci o siwych włosach w nieładzie, w długiej białej koszuli nocnej i grubych białych skarpetach, która w „Partii solowej” Becketta stoi zamarła blisko zapalonej naftowej lampy o kulistym kloszu wielkości czaszki i na samym początku swego monologu wyznaje: „Urodził się i to go zgubiło”.
Rick Cluchey urodził się w roku 1933. „Był zgubiony” przez 82 lata. Zmarł 28 XII 2015 roku w Santa Monica w Kalifornii. W sumie chyba nie bardzo daleko od gmachu za murami, w którym pierwszy raz poczuł, że ulepiona z samej rezygnacji fraza „Nic się nie da zrobić” przynosi ulgę.
Paweł Głowacki