Minęła północ. Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była nie zamieszkana.
Samuel Beckett „Ostatnia taśma Krappa”
Skończyło się. Eleganckie, okrągłe pół wieku temu. Któregoś wrześniowego dnia roku 1966 skończyła się opowieść, zaczęła się cisza. Jakby nikogo nie było po tamtej stronie. Kiedy sczezł drugi wiatr, zapowiedziany na pergaminowych kartach Melquiadesa – krępego Cygana o dłoniach niczym łapki wróbla i krzaczastej brodzie, któremu ten, co go stworzył, pozwolił ostatecznie umrzeć wiele, wiele stronic opowieści temu – kiedy wreszcie ucichł drugi podmuch cyklonicznego wichru, który obrócił zgubione na mokradłach Macondo w Nic – nikt nie odebrał telefonu w San Angel Inn, peryferyjnej dzielnicy kolosalnego miasta Meksyk, gdzie Gabriel Garcia Marquez osiadł, szukając mnisiej samotności.
Skończyło się. Na parterze piętrowego domu z cegły przy wysypanej żwirem długiej uliczce Loma, pod numerem 19, na skraju równiny, w wiecznym cieniu pinii, topoli, jesionów, fikusów i wiciokrzewów, zgarbiony przy marnym stole pod oknem wyłożonej drewnem celi – wszystkiego ledwie trzy metry na dwa i pół - zwanej Jaskinią Mafii, Marquez wystukał na maszynie Olivetti ostatni przecinek finalnego, ogromnego zdania, a dalej – 14 niespiesznie, „z kamienną twarzą” zamierających słów. „(...), bo plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”. Minęła godzina 11.00. Nic więcej nie zostało do opowiedzenia. Stanął przy telefonie. Przez ostatnie dwanaście, może czternaście miesięcy – ale zawsze cztery godziny wcześniej niż teraz – dzień w dzień podnosił słuchawkę i wykręcał numery przyjaciół żyjących niedaleko. Przez dwanaście, czternaści miesięcy dzwonił tak, by zaprosić ich na wieczór, na gadanie przy flaszce gorzałki o napisanych za dnia akapitach. Tym razem dzwonił, by oznajmić, że wieczorem nie będzie rozmowy, gdyż wszystko się już skończyło. Nie usłyszał nikogo.
Milczał Carlos Fuentes. Nie odbierała Rita Macedo. Po drugiej stronie nie było ani Jomi Garcii Ascota, ani Marii Luisy Elio. Jak kamyki - może nawet te z prologu jego opowieści „gładkie, białe kamienie, wielkie jak jaja przedhistorycznych ptaków” - w wodę. Wyjrzał przez okno. Żwir na uliczce jakby nigdy przez nikogo nie niepokojony, szyby w domach martwe aż po horyzont. Obszedł pokoje parteru i piętra, znalazł pustkę o wiele większą niż zazwyczaj. Synów – Rodriga, lat siedem, i Gonzala, lat cztery – nie było jakoś bardziej. I potwornie intensywnie czuł wszędzie nieobecność ukochanej Mercedes. Jakby za dotknięciem jego słów o niemożliwej drugiej szansie na ziemi – znikło oto nagle pół świata, a istnienie połowy drugiej, złożonej z rzeczy i kolorów, było jedynie kwestią czasu niewielkiego, jak tylko kwestią trwania drugiego podmuchu cyklonicznego wiatru było w finale jego opowieści istnienie Macondo. A po wietrze - już tylko sennie opadająca na kopce gruzu kurzawa koloru myszy. To wszystko. Przypomniał sobie ostatni rozdział, który ukończył o 11.00? Być może.
Tak, przypomniał sobie. W „Stu latach samotności”, powieści, która była jego przeznaczeniem, niepowtarzalnej elegii na nieuchronne powolne odchodzenie rzeczy, ludzi i pamięci, rozdział finalny jest nokturnem nie do podrobienia. „To był koniec”. Przypomniał sobie te słowa o śmierci Pilar Ternery, cudownego widma, które wyśnił i któremu pozwolił umrzeć w ukochanym wyplatanym fotelu na biegunach i być pogrzebanym bez trumny, na siedząco w fotelu, który spuszczono na linach do dziury wykopanej w samym środku parkietu do tańca. Przypomniał sobie i to, że „na grobie Pilar Ternery, wśród psalmów i zawodzenia kurew, gniły szczątki przeszłości, nieliczne z tych, jakie jeszcze zostały, gdy mędrzec kataloński zlikwidował swoją księgarnię i zwyciężony nostalgią za wieczną wiosną wrócił do śródziemnomorskiej wioski, w której się urodził”. Uśmiechnął się Marquez przy tej frazie. Wiedział już, że powroty są ułudą, powroty i cała reszta, nawet największe narracje ludzkości. Wiedział to, gdyż pamiętał dobrze, jak wysłowił sedno listów, co z wolna zmieniały się w „pastorałki rozczarowania” powrotem, listów przez katalońskiego mędrca słanych do Macondo, za którym tęsknił coraz mocniej, listów słanych z wytęsknionej wioski dzieciństwa, która okazała się być lodowatym widmem.
„Rozdarty między dwoma tęsknotami umieszczonymi naprzeciw siebie jak dwa lustra, stracił swoje wspaniałe poczucie nierzeczywistości i w końcu zaczął im wszystkim zalecać, żeby porzucili Macondo, zapomnieli wszystko, czego ich nauczył o świecie i o sercu ludzkim, żeby pluli na Horacjusza, i w jakimkolwiek miejscu się znajdują, niech pamiętają zawsze, że przeszłość jest kłamstwem, że pamięć nie zna dróg powrotu, że cała dawna wiosna jest nie do odzyskania i że najbardziej płomienna i uparta miłość jest tylko prawdą efemeryczną”.
Kiedy w głowie Marqueza wybrzmiało słowo „efemeryczność” – być może spojrzał przez okno w stronę dalekiej Kolumbii i nie zobaczył jej. Być może spojrzał w tamtą stronę, by dojrzeć Aracatakę, której nie zobaczył, i w Aracatace dom swego dzieciństwa, którego też nie zobaczył, dom, gdzie babka Tranquilina – teraz, gdy patrzył w stronę nieosiągalnej Kolumbii, będąca już od lat cieniem - snuła mu opowieści o zmarłych, chodzących nocami po całym domu, snuła je intonacją, której „kamienną twarz” miał wiele lat później powtórzyć w „Stu latach samotności”, gdzie na 500 stronach stworzył i zdmuchnął świat, ulepił i unicestwił legion postaci, na czele z wielkim małym Melquiadesem, umierającym wiele razy.
Kazał mu Marquez igrać z czasem, zapętlać go, rugować zeń racjonalną linearność. Kazał mu spisać na pergaminach cały los Macondo i przeznaczenie Macondo, przeznaczenie, które miało się spełnić w finale, kiedy Aureliano Babilonia, ostatni z rodu Buendia, zaczyna w epilogu „Stu lat samotności” odczytywać z pergaminów ostatnie hieroglificzne takty małego wielkiego Cygana o dłoniach jak łapki wróbla. Nie chce być inaczej: w epilogu „Stu lat samotności” Aureliano Babilonia, ostatnia żywa postać literacka, odczytuje epilog papirusowej przepowiedni Melquiadesa, wiele stron wcześniej ostatecznie zmarłej postaci literackiej, odczytuje epilog opowieści, która jest w istocie – powieścią „Sto lat samotności” Marqueza. Tak, nicują się wzajem realność z iluzją, rzeczywistość ze zmyśleniem, jawa ze snem. W tym geście magicznym Marquez jest jak kilku bajarzy przed nim i po nim.
Jak Cervantes, który w „Don Kichocie” każe bohaterom przeglądać drugi tom powieści... „Don Kichot”.
Jak Szekspir, w którego „Hamlecie” postacie nagle oglądają seans ukazujący prehistorię „Hamleta”.
Jak Proust, którego bohater Marcel podejmuje na końcu siódmego tomu „W poszukiwaniu straconego czasu” decyzję napisania powieści, co żeśmy ją właśnie skończyli czytać.
Jak Calvino, który z czytelnika powieści „Jeśli zimową nocą podróżny” już w pierwszy zdaniu robi jednego z bohaterów czytanej przezeń powieści, kto wie, czy bohatera nie najistotniejszego.
Jak Kantor, który w seansie „Nigdy tu już nie powrócę” każe zwołanym przez siebie na scenę widmom z wielu dawnych swoich seansów teatralnych krzyczeć do siebie realnego, siedzącego za stołem na proscenium: „Niewiele ci już zostało! Oj, niewiele!”
Jak u Becketta stary Krapp, który siebie młodego, uwiecznionego na taśmach magnetofonowych, słucha tak, jakby w radiowym teatrze słuchał monologu w wykonaniu aktorzyny dojmująco marnego.
Albo jak Joyce, w którego „Ulissesie” tajemnicza, zawsze milcząca, przez nikogo nie znana postać w brązowym płaszczu kilkanaście razy pojawia się jedynie po to, by zakłopotani bohaterowie, patrząc na nią – widzieli swego stwórcę.
Ci i jeszcze inni. Wielcy gracze, demistyfikatorzy, bez litości kolebiący się na krawędzi dzielącej realność od zmyślenia, nigdy do końca ani tu, ani tam, w delikatny nawias ironii biorący i jawę, i sen, a także pamięć. „Sto lat samotności” jest niepowtarzalną elegią, lecz jest też kolosalną grą, grą o wielu piętrach. Zliczył ktoś kiedyś dokładne i niedokładne cytaty i autocytaty, co migotają w akapitach? Narysował ktoś kiedyś mapę ścieżek, którymi Marquez, nie ruszając się od stołu w Jaskini Mafii przy uliczce Loma 19, przez dwanaście, czternaście miesięcy wędrował od maszyny do pisania Olivetti, do dzieł literatury świata całego i starych opowieści własnych, do historii Kolumbii, wreszcie do swojej pamięci, zaludnionej widmami, choćby do Tranquiliny Iguaran, spowiedniczki zmarłych, albo do swego dziadka, pułkownika Nicolasa Ricardo Marqueza, który kiedyś, na brzegu morza zapytany przez małego, trzymającego go za rękę Marqueza, co jest tam, na drugim brzegu, odpowiedział, że tam nie ma drugiego brzegu - i nie mówił o przepaści przed nimi, pełnej słonej wody, lecz o przepaści innej, zalanej ciemnością?
Jedno pewne - skończyło się. Pół wieku temu. Tamtego wrześniowego dnia roku 1966 Marquez miał lat 39. O godzinie 11.00 postawił ostatnią kropkę powieści o kruszejących rzeczach, stygnących ludziach, bezsilnej pamięci. Był zmęczony. Był stary jak Melquiades. Był Melquiadesem. Nie mógł nim nie być. Musiał nim być, bo inaczej nie byłoby „Stu lat samotności”. Był więc Melquiadesem, którego naprawdę nigdy nie było. Melquiadesem, który ostatecznie opuścił biurko, gdyż nic już nie zostało do opowiedzenia.
Nikt nie odbierał telefonów. Nikt nie szedł żwirową uliczką. Nigdzie wokół nie było nikogo. Nie było Kolumbii na horyzoncie, ani starego domu dzieciństwa w Aracatace. Nic, tylko cisza w każdą stronę. Jakby wszystko i wszyscy nagle zniknęli. I nie było to dziwne. Ukończył powieść o końcu nie do ominięcia, w jej finale wyznał, kazał wyznać Melquiadesowi, kazał samemu sobie wyznać: „plemiona skazane na sto lat samotności nie maja już drugiej szansy na ziemi” – i rzeczywiście zniknęło wszystko, zniknęli wszyscy. I tak miało pozostać.
Aż do każdej z tych niezliczonych chwil w przyszłości, kiedy ktoś gdzieś będzie otwierał „Sto lat samotności” i czytał będzie to zdanie pierwsze, zawrotne, zdanie, w którym zlepiają się odległe czasy i po raz pierwszy zjawia się w Macondo mały wielki Melquiades.
„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód”.
***
Paweł Głowacki/mc