To może mieć sens/ Wstrzymać się choć przez chwilę, żeby zobaczyć co tam było przedtem.
Kenneth Koch
Co zostaje? Z czegokolwiek, wystygającego ostatecznie – ile się ostaje? Jak wiele? Jak mało? I czego?
Gdyby w seansie Romana Siwulaka „Trzynaście sztuk awangardowych”, od soboty granym na scenie Nowej Cricoteki w Krakowie, więcej było barwnych szyldów - a są tylko płaskie figury dawnych Japończyków, bądź Chińczyków, kaczka dużo większa od człowieka, gigantyczny mural, a raczej tektural z tyłu sceny, i coś jeszcze, lecz niewiele – można by, zmieniając kilka słów, dodając parę, powtórzyć ciepłą ironię, autoironię raczej, tytułowej strony „Osmędeuszy” Mirona Białoszewskiego, teatralnej opowieści o miłości fatalnej, co skończyła się dwoma trupami. Można by o godzinnej impresji Siwulaka spokojnie napisać:
OSMĘDEUSZE STRAŻY PRZEDNIEJ
ORATORIUM SZYLDOWE
Największa rzecz sceniczna epicka
zamkniętej epoki awangard wszelkich
w
Teatrze Nowej Cricoteki
przedstawiająca
pięćdziesiąt dwie postacie rozmaite, w tym krajobrazy i zwierzęta.
Co zostało po awangardach, których w zeszłym stuleciu było w sztuce świata całego niewiele mniej niż grzybów po deszczu?
Aż strach rachować, jak wiele tego zaistniało w teatrze, filmie, plastyce, muzyce, prozie i poezji. Tak wiele, iż, paradoksalnie, jedynie to, co zachowywało klasyczne miary, tony i smaki - nagle jawiło się jako wyjątkowa, rzadko spotykana awangardowa nowość, iście rewolucyjny cymes estetyczno-filozoficzny. Albowiem kto tylko miał sprawne nogi i ręce, a także głowę zdolną zliczyć do czterech – otwierającym w sztuce nowe, dziewicze ścieżki odkrywcą awangardowym gromko się ogłaszał. Był kłopot. Nie mały. Jak żyć, jak tworzyć nowość w aż tak kuriozalnie gęstym lesie grzybków, które przez swą masowość – spospoliciały dokumentnie? W programie Siwulak przywołuje starą pogardę Tadeusza Kantora, te dobrze znane słowa: „Awangarda masowa!”, „Pospolite ruszenie awangardy!”. Tak, jeśli każdy jest strażą przednią – w istocie nie ma straży przedniej, gdyż niczego już nie ma za plecami, straż przednia nie ma przed czym straży trzymać i siłą elementarnej logiki staje się tłumkiem od przodu chronionym przez omszałego klasyka, na przykład przez Aleksandra Fredrę. Przywołuje Siwulak tego kłopotliwego węża, co ogon swój ssie, i wspomina rok 1987. Natrafił wtedy na październikowy numer amerykańskiego pisma „Artforum”, a w nim na, powiedzmy, komiksowy dodatek – na „Song to the Avant-Garde”, migotliwą pieśń, ulepioną z fraz Kennetha Kocha i malunków, kolaży Larry’ego Riversa. Od soboty ten nieruchomy labirynt kresek, barw, kształtów i słów – rusza się smakowicie na scenie nowej Cricoteki. Rusza się próba odpowiedzi na pytanie o strzępy, które po samego siebie ssącym wężu awangardy zostały.
Jakie są resztki wystygłych rewolucji? Ile ich?
Na początku „Trzynastu sztuk awangardowych” – mruczy gigantyczny mural, tektural papuzi, który jest Siwulaka parafrazą migotliwych, labiryntowych malunków Riversa. Mruk narasta, pęcznieje harmider głosów, krzyków, kłótni może, strzępów zdań, i jest poniekąd tak, jakby czcionki słów Kocha, czcionki tych jego kilkunastu godnych ziarenka piasku drobin teatralnych – ożywały, opuszczały ciszę. A po sekundzie jest tak, jakby figury człekokształtne - które zza prawej krawędzi gigantycznego prostokąta się wyłaniają - w istocie zsuwały się z prostokąta, z zamarłych tam kresek i kolorów, niczym krople oliwy z gładkiego blatu, gdy unieść lekko jedną krawędź stołu. I tak to się zaczyna.
Siedmioro aktorów – Norbert Burkowski, Tadeusz Dylawerski, Alla Maslovskaya, Aleksandra Matlingiewicz, Jan Trzupek, Agnieszka Zieleziecka i Piotr Sommer, który opowieść całą przetłumaczył – przez godzinę będzie pięćdziesięcioma dwoma widmami z wielu zamarłych awangard, widmami kolebiącymi się w osiemnastu ( bo tyle ich naprawdę jest, osiemnaście, nie trzynaście) scenicznych drobinkach Kocha, z których każda pozwala myśleć o haiku, trwającym tyle, co pstryknięcie, haiku ocierającym się o absurd liryczny, może nawet o niepojęty surrealizm, i jeszcze o ciepło dziecięcych igraszek słownych. Jak choćby w tym dialogu otwarcia, co cały jest cierpkością pożegnania, którego nie da się odwlec. Którego nie dało się odwlec, choć przecież zdawało się, że awangarda trwać będzie wiecznie i panować niepodzielnie...
AFRYKA: Madagaskarze, czemu odchodzisz?
MADAGASKAR: Nie wiem. Ale wiem jedno: jest już dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu. I musze odejść.
AFRYKA: Pełna lemurów i ogromna wyspo, gdzie się podziejesz?
MADAGASKAR: Nie wiem – chyba po prostu gdzieś na morzu. Jeśli chcę uratować moje lemury, musze odejść...
AFRYKA: Żegnaj! (MADAGASKAR wypływa na Ocean Indyjski) O addio, dolce Madagascar! (Muzyka malgaska)
Widma więc, nagle obudzone, cienie ludzi i rzeczy, i legendarnych przedmiotów sztuki awangardowej, a wszystko to w gestach, twarzach, spojrzeniach, intonacjach – trochę „kwadratowe”, uroczo zdumione swym nieoczekiwanie odzyskanym życiem, pięknie marionetkowe i jak marionetka – wzruszająco nieporadne. Albo „tekturowe”, niczym osiemnaście na tekturowych szyldach namalowanych postaci „Osmędeuszy” Białoszewskiego, wspominających historię fatalnej miłości, która trupami się skończyła w odległej, dawno temu skończonej, zamkniętej epoce odpustowego, jarmarcznego przedmieścia Warszawy, epoce podwórkowych kuglarzy, bez pomocy rąk trzymających drzwi na nosie, epoce wędrownych kataryniarzy, za grosz, albo tylko za dobre słowo, snujących pod oknami odwieczne historie o narodzinach i śmierci, świetle i ciemności, początku i końcu.
Robert Wilson więc, Wilson i Ariane Mnouchkine, Guillaume Apollinaire i Federico Garcia Lorca, i Kantor, oczywiście Kantor, jeszcze Penelopa, Król chiński, wielka Kostka, Konstruktywistka rosyjska, maski końskich głów, Człowiek któremu sterczą nogi z kanału, Trębacz, Saksofoniści, i cała reszta dawno temu zamarłej menażerii. Będą w osiemnastu momentalnych scenach smakować przez godzinę cierpkość pożegnania, któremu nie dało się zapobiec, cierpkość w różnym stężeniu, o różnej wadze, spowitą różnym blaskiem: lekką, uśmiechniętą, sentymentalną, spokojną, ironiczną, jasną, kabaretową nawet, czasami szyderczą. Taką, nigdy inną, bo w komiksie Riversa i Kocha, więc i w seansie Siwulaka – cierpkość nieuchronnego pożegnania - bądź pamięć, gdyż w istocie gra tutaj idzie o pamięć - nigdy nie jest ani ołowiana, ani czarna. Siwulak nie łka, nie łamie mu się głos, dłonie nie opadają z rozpaczy. Siwulak tylko uśmiecha się nieznacznie, ciepło, ostrożnie zbierając, co się ostało z zamkniętej epoki straży przedniej. I bawi się.
Siebie i nas smacznie bawi pięćdziesięcioma dwiema resztkami, widmami ludzi, krajobrazów, rzeczy. Bo tylko tyle zostało. Może więcej, może mniej. Mało. Tak, lecz bywa, że mało, to jest wszystko. I trzeba dotykać tej małości, póki jeszcze jest w głowie. Nic więcej nie zostało do zrobienia. Bo czy to poważne: dawać publiczne pokazy chlipiącej pretensji o ulotność, nieodwracalną przecież?
W finale, kiedy słowa ucichły i znikły gesty, kiedy wszystko wróciło na kolorową ścianę, na scenie zostaje samotna postać w czarnych spodniach i śnieżnej koszuli, Strzępek Piany - Piotr Sommer, pan o obliczu będącym zawrotną fuzja twarzy późnego Tadeusza Kantora i późnego Samuela Becketta. Z powierzchni wody w miednicy zbiera drobinę puszystej bieli i powoli rozciera ją w palcach. Mówi ostatni monolog: „Spłukany nad Zatoką Neapolitańską”. Słowa, po których nic już nie zostało do powiedzenia.
I z tego wszystkiego
Ja,
Maleńki strzępek
Białej
Piany
Ach!
Przegapiliście
Mnie, a
Mnie
Już
Nie ma!
***
Paweł Głowacki/mc