Tu kiedyś była Wenecja

Ostatnia aktualizacja: 09.06.2017 14:49
Idzie na scenę, by pokazać swą aktorską maestrię. I gra, w istocie nie grając, gra poniekąd, bo trzeba mu czekać.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: polona.pl/domena publiczna

I nawet gdy stoi pod sklepem z facetami, to widać, że stoi sam.

Andrzej Stasiuk, Mietek


On – Feuerbach. On – stygnący, stary aktor. On – już nikt, marginalny, anonimowy komediant. Widzę go. Wciskam klawisz „Play” i enty raz oglądam telewizyjny seans „Ja, Feuerbach”, nakręconą w roku 1990 opowieść Tankreda Dorsta, zmarłego kilka, kilkanaście dni temu, 25 lat po śmierci Tadeusza Łomnickiego. Widzę, jak idzie przez plac miejski, jak obojętnie mija wysoką fontannę...

Wiele minut później stanie w samych skarpetkach na krawędzi sceny i wyrecytuje pustym fotelom pierwsze takty ostatniego, długiego pożegnania, melancholię utraty: „Tu była Wenecja, teraz już jej nie ma”. Ale to w epilogu, kiedy prawie wszystko zostało już powiedziane, kiedy nic już nie da się zrobić. Teraz, w garniturze z epoki dawno zamarłej, z operetkowym fularem i w kapelutku przedwojennego eleganta, syty niemrawą nadzieją, w której spełnienie być może nie wierzy, albo w której spełnienie wierzyć zmusił się ostatni raz - maszeruje tym swoim sprężystym krokiem spasionego koguta, otyłego emerytowanego profesora prowincjonalnych kursów tańca, co połknął kijaszek godności. Z wysoko uniesionym czołem idzie przez wielkie miasto, buczące w letni, jasny dzień, z wystudiowaną obojętnością mija ludzi na placu przy fontannie, mija ich tak, jakby nie istnieli, ruchliwą ulicę przecina tak, jakby nie było już żadnego ruchu, stuka wysokimi obcasami białych trzewików w kamienne schody przed świętym gmachem, otwiera wrota teatru, wchodzi. Jest. On – Tadeusz Łomnicki. Czarno w środku. Wciskam klawisz „Pauza”. On – Feuerbach. Nieruchomieje w lepkiej ciemności jego szara postać, zamiera szczelina światła w niedomkniętych za jego plecami wrotach. Można zacząć odpominanie.

Niewiele lat przed chwilą, w której stał się Feuerbachem recytującym pustym fotelom melancholię utraty, Łomnicki był Krappem w „Ostatniej taśmie” Samuela Becketta. Był nikim w norze na zapleczu świata, samotnością, która ma już tylko słowa, kiedyś nagrane lub teraz nagrywane, której zostały już tylko słowa, by bezsilnie bronić stygnącego życia. „Pogoń za szczęściem coraz bardziej niemrawa”. „Minęła północ. Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była nie zamieszkana”. „Zrozumiałem w końcu, że ciemność, którą tak zawzięcie zwalczałem, w rzeczywistości jest mi naj...” Tak, był Krappem w pustce. I był też inną samotnością. Hammem w „Końcówce” Becketta, ślepym starcem w innej, podobnej pustce, któremu, by bronić stygnącego życia, też zostały już tylko słowa, biedne szachy zdań. I otwiera Hamm seans westchnieniem: „Aaa... ja teraz. Gram”. W finale zaś powie: „Dobra. Skoro gra się to tak... grajmy to tak... i nie mówmy już o tym... nie mówmy już”. Powie sobie to z niemrawą nadzieją, że jutro partia się powtórzy, z nadzieją, w której spełnienie być może nie wierzy, albo w której spełnienie wierzyć zmusił się ostatni raz. Po premierze „Mamuta” - gigantycznej, monumentalnej, tłumami zaludnionej opowieści Dorsta o fundamentalnej kwestii niemieckiej, o ciemnej niezdolności do żalu z powodu Nazizmu – Dorst wyznał: „Myślę, że w gruncie rzeczy piszę ciągle jedną sztukę, na ten sam temat”. Dziennikarz dociekał: „Jaki?”. Odpowiedź była, odpowiedź jest dotknięciem sedna. „Pewien krytyk powiedział: Byt jako gra. I to jest chyba słuszne. To właśnie coś w rodzaju mojego tematu zasadniczego”. Gra Krappa i gra Hamma. Gra Łomnickiego na ostatniej jego prostej, kiedy świat zdawał się być z każdym dniem coraz intensywniej nie zamieszkany, choć przecież nie przerzedzały się tłumy wokół Łomnickiego. Klawisz „Play”.

On – Feuerbach. Idzie na scenę, by pokazać swą aktorską maestrię. I gra, w istocie nie grając, gra poniekąd, bo trzeba mu czekać. Reżyser, co istnieje naprawdę lub który jest tylko snem Feuerbacha, reżyser, w którego planowanym seansie Feuerbach szaleńczo pragnie po latach przerwy zagrać naprawdę, jeszcze nie przybył. Gra więc poniekąd, wypełnia czekanie strzępami starych swoich gierek słownych, gierek pamięci i zmyśleń, gierek marzeń, gierek blizn przeróżnych, gierek pychy i małości, cisz i dudnień, gierek samotności, wreszcie gierek swego nieuchronnie narastającego szaleństwa. On – Łomnicki. Gra tak przed pustką, co jest niczym wczesny zmierzch, gra przed nikim, bo przecież krzątających się po scenie technicznych w sumie nie ma, jak przy fontannie nie było ludzi, którzy byli. A ten młodzieniec na widowni, cały w bieli? Jest czymś więcej niż tylko echem widmowego chłopczyka, który w innej opowieści przybywa o zmierzchu, by nakłonić dwóch kloszardów do cierpliwego czekania, gdyż pan Godot dziś wprawdzie już nie przyjdzie, lecz z pewnością pojawi się jutro? A staruszka z czarnym, ogromnym psem, który mógłby być groteskowo skarlałym koniem, jednym z czterech koni z jeszcze innej opowieści? On – Feuerbach. Skąd ma wziąć uspokajającą pewność, że to jednak tylko wielki pies, nic więcej? Klawisz „Pauza”.

Byt jako gra, dzień po dniu zaludniająca płonne czekanie kilkoma gestami - tymi, co zawsze - i garścią tych samych, co zawsze, słów, o których Beckett mawiał, że są wszystkim, co mamy. Jeśli ta fraza rzeczywiście tkwi na dnie każdej stworzonej przez Dorsta opowieści, na dnie tych w większości uwikłanych w aktualną ideologię, doraźne przesłania i bezlitosne tezy sztuk scenicznych, z reguły pełnych postaci, kostiumów, groteskowych lub operetkowych znaków – to w „Ja, Feuerbach” jest ona kompletnie goła, w nic nie uwikłana, dotkliwie doskonała. Jakby naraz pozwolił Dorst opaść z niej wszystkiemu, co zbędne, gdyż tymczasowe, zmienne, ulotne. Ot, pestka wyjęta z wiśni, sucha, czysta, niewzruszona. Jak kto woli – człowiek wyłuskany z buczącego ula świata i ustawiony na dnie nieruchomego powietrza, w świetle lichym, przy samotnym krześle, naprzeciwko nikogo. „Ja, Feuerbach” jest tylko tym. I nie dziwi, że dziś, w epoce teatru babilońsko bombastycznego w każdej swojej warstwie, krystaliczna asceza „Ja, Feuerbach” z każdym dniem staje się coraz mocniej dotkliwa, coraz bardziej świeża, coraz chłodniej bezlitosna. Klawisz „Play”, ostatni już raz.

On – Feuerbach. Ten spasiony kogut, w którym snują się jeszcze resztki niegdysiejszej sprężystości, ten otyły emerytowany profesor prowincjonalnych kursów tańca, co połknął kijaszek godności – odtańczył już wszystko ze swymi demonami, przy pomocy słów i gestów rozegrał z nimi wszystkie partie. Przez godzinę z okładem znów był chłopczykiem, zauroczonym aktorami, którzy cudownie fruwali nad sceną. Kolejny raz był genialnym tragikiem w wielu niezapomnianych rolach. Jako św. Franciszek zapraszał ptaki na swoje szeroko rozpostarte ramiona. Znów umarła mu żona i poczuł ból taki sam, jak wtedy. Powtórzyło się, w strzępach pamięci wróciło na chwilę, co było. On – Łomnicki. Teraz pozostało mu już tylko wyrecytować nikomu ostatnie, łagodne pożegnanie, przed nikim wygłosić melancholię utraty, której nie dało się oszukać, i melancholię znikomości, którą trzeba było przyjąć.

„Tu była Wenecja, teraz już jej nie ma. Czas ją pożarł, słyszałem odgłosy mlaskania i żucia. Teraz powieszono wielką płachtę, żeby ukryć ten stan rzeczy! Całe tysiąclecia czekałem na pana. W ten sposób stał się pan już prawie bogiem! Witam pana! Człowieczek nie większy od muchy, ale mimo to żywe stworzenie! Nie widział pan, jak te ptaki skakały, jak szybowały wokół mnie?”

Cóż począć? Nie widział.

On – Feuerbach. On – Łomnicki. Jedna samotność. Wita pana, choć wie, że nie ma kogo witać. Dziś pan nie przyszedł, może przyjdzie jutro, trzeba czekać. Więc jeszcze tylko sztandarowy numer samotności - koturnowy monolog z „Tassa”. I już. Nic dalej. Koniec gry. Znika światło, monotonne, ledwo żywe od początku. Klawisz „Stop”. Ekran czarny zupełnie.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Podrygi

Ostatnia aktualizacja: 12.05.2017 17:33
Za chwilę pewnie położą się do łóżek, by spać bez snów, owszem, ale przecież jutro powtórzą to samo. I po jutrze. I dalej, jeszcze dalej, jak długo się da. Do końca. Czas, inny czas, który miał nadejść wkrótce, raczej nie nadejdzie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pierwszy elektryczny tramwaj 

Ostatnia aktualizacja: 18.05.2017 20:05
Ile jest rzędów w teatrze? Ile jest rzędów w każdym kolejnym dniu? Wystarczająco wiele, by jako tako dociągnąć do własnego końca, mozolnie powtarzając „Z pani to taki kozaczek...” i bezradnie przyjmując widok pleców jako odpowiedź.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Baba Bach

Ostatnia aktualizacja: 26.05.2017 16:24
Niewykluczone, że kiedy nowa władza w osobie Marka Mikosa pojawi się po wakacjach w Starym Teatrze, trzymająca w dłoniach kolorowe balony reprezentacja rycerzy starej władzy przyjmie Mikosa słowami: "Witaj nam, Bachu złamany!"
rozwiń zwiń
Czytaj także

Kilka małych samotności

Ostatnia aktualizacja: 02.06.2017 15:35
Kredowe sypkie widma trwały tak sobie na płaskim próchnie dzień cały. A o zmierzchu przyszedł uporczywy deszcz i wiatr potężny. Lało do świtu, zacinając.
rozwiń zwiń