Zjazd żyrandola

Ostatnia aktualizacja: 24.11.2017 19:26
Miejcie litość dla zmysłów postronnych obserwatorów. Jeśli już koniecznie musicie – walczcie, ale z elementarną klasą, ze smakiem podstawowym, bez stentorowego wycia.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock.com

Wkroczyłem w środek rozbawionego towarzystwa. – O, tu! – krzyknąłem, szeroko otwierając jamę ustną i wskazując palcem na zęby trzonowe. – O, tu, wybili, panie, za wolność wybili! Nastąpiło zamieszanie.

Sławomir Mrożek „Moniza Clavier”


Dwa tygodnie temu szedłem do Narodowego Starego Teatru z torbą na ramieniu. Nie było potrzeby niepokoić ducha. Od dnia, w którym ogłoszono objęcie przez nową dyrekcję władzy w gmachu przy Placu Szczepańskim, pilnie studiowałem wszystkie w tej sprawie pojawiające się w prasie doniesienia, badałem każdy z telewizyjnych programów, tak regionalnych, jak ogólnopolskich, i wsłuchiwałem się w każdą radiową audycję, zapisywałem słowo każde, że już o notowaniu prywatnych rozmów telefonicznych oraz tych oko w oko prowadzonych na mieście nie wspomnę. Archiwum liczy 285 pozycji, co daje z grubsza 150 stron druku, i nie pozostawia żadnych wątpliwości. Gdyby tak zmartwychwstał Giovanni Battista Piranesi, o którego mózgu Wiktor Hugo powiedział, że jest czarny, gdyby zmartwychwstał legendarny ten włoski rytownik i przeczytał rzeczone archiwum, natychmiast stworzyłby, i to bez wizyty w Krakowie, kolejny smolisty portret gruzów. Do Starego Teatru szedłem więc jedynie z torbą na ramieniu, gdyż miałem pewność, że przy Placu Szczepańskim nie Stary Teatr, a gruzy Starego Teatru, by tak poetycko rzec, majaczą. Ergo, nie musiałem się lękać, że znów zobaczę na scenie coś, co mnie przerośnie. Szedłem więc spokojnie, ba, radośnie, podskakując sobie żwawo. O Piranesim dumałem, lecz nastrój był na tyle odświętny, że stary rysunek Andrzeja Mleczki się przypomniał. Gruszka była tam uwieczniona? Czy też jabłko?

Chyba to pierwsze. Tytuł brzmiał: „Gruszka wyborcza” i przedstawiał gruszkę, lecz podziurawioną. Ot, gruszka-durszlak, a w otworach potworne robale się wiją, zapewne wyżerając ją od środka. Podskakiwałem więc żwawo i marzyłem, że jak już do Placu Szczepańskiego dokicam, to zobaczę dyrektorów, Marka Mikosa i Jana Polewkę, niczym u Franza Kafki Gregor Samsa w chrabąszcza - przemienionych w dwie mordercze glisty, czołgające się przez szczeliny świętych ruin i wysysające szpik z kości biednych, niewinnych aktorów. Taki horror sobie układałem, a tu – bęc!

Doskoczyłem do Placu Szczepańskiego i kicać nagle przestałem, bo patrzę, a tu ruin brak. Ani śladu robali o twarzach Mikosa i Polewki. Nie słychać lepkiego brzmienia wysysanego szpiku. Ba, jest znacznie gorzej. Oto okna tkwią tam, gdzie tkwić powinny. Ani jedna szyba nie wybita. Tynk – nieskazitelny, bez najcieńszej rysy. Dach w jak najlepszym porządku. Są zielone wrota wejściowe. Boże miłosierny – jest i mosiężna klamka! Naciskam, wchodzę, mdleję. Mdleję, bo patrzę, a w sieni, po prawej – kasa biletowa tam, gdzie od zawsze była. Kasa biletowa, a za szybą, wystawcie to sobie, pani kasjerka. Tak! A na domiar rozczarowania mego – całkowicie żywa kasjerka! Podchodzę, witam się, zagaduję. Rozmowa się zawiązuje.

Pytam: „Jak u pani ze szpikiem kostnym?” Ona: „Świetnie! Jest i działa!” I dodaje: „Na co pan szanowny bilecik sobie winszuje?” Ja: „To wy gracie?” Ona: „A cóż w tym dziwnego? Jest teatr, to się gra” Ja: „Co pani poleci?” Ona: „Może... „Operę mleczaną”?” Ja: „Ten na kanwie rysunków Andrzeja Mleczki sceniczny lekki żart sprzed 14 lat?” Ona: „Ten sam” Ja: „To poproszę” Bilet ładnie w świetle żarówki wyglądał, albowiem żarówka sobie świeciła, gdyż był prąd. Prąd był, kaloryfery grzały, w szatni – miłe, uśmiechnięte szatniarki, a za ich plecami numerki aluminiowe oraz haczyki, na których wiesza się płaszcze. Był też czynny bufet oraz na piętrze toaleta czynna, w której rolka na swoim miejscu, spłuczka działająca bez zarzutu oraz woda zimna i ciepła w kranie nad nie pękniętą umywalką. W foyer zaś – ludzie. Teatromani, którzy nie dość, że niczego się nie boją, to na domiar zwyczajności wcale się nie dziwują, że morderczych glist dyrektorskich nie widać nigdzie. Po prostu - bilety kupili, żeby się odrobinę rozerwać, i spokojnie czekają na rozrywkę, coś tam sobie popijając.

Nie sądzę, by ktoś żałował, że przybył. „Opera mleczana” w świetnym stanie. Aktorzy – Jakub Przebindowski, Zbigniew W. Kaleta, Ewa Kaim, Anna Radwan – na wielkim poziomie. I jakoś nie było na ich karkach widać śladów po kłach dyrektorskich. No i przez aktorów inscenizowana, niezawodna, z kresek i wiekopomnych fraz zrobiona sztuka Mleczki! Jak tylko pomyślałem o moim archiwum ogólnonarodowej rozpaczy i gestów Rejtana, z punktu przypomniał się wiadomy rysunek Mleczki, zwłaszcza ten widniejący nad portretem karkołomnej kopulacji apel artysty: „Obywatelu! Nie pieprz bez sensu!” I, wciąż o fatalnym archiwum myśląc, klaskałem namiętnie, słysząc aktorów wiele razy powtarzających zdanie: „Cieszcie się, że to, co wy na początku braliście za chrypkę, okazało się pod koniec rozmowy wzruszeniem!”

Nie w tym problem, czy wojujący z nową dyrekcją aktorzy, reżyserzy oraz krytycy mają rację, czy jej nie mają. Problem, jak zwykle, jest w doborze epitetów. Zupełnie zerwały się rycerzom z uwięzi słowa i tony. Rzeczone archiwum moje, które za rok zapewne spotwornieje do rozmiarów siedmiu tomów Marcela Prousta, jest w istocie archiwum niebotycznej histerii, księgą zachrypiałej rozpaczy, tomem dżumy, trądu, wiecznej ospy i cholery, wezwaniem do boju z robalami o zębach rekinich, wieszczeniem rychłej ruiny przy Placu Szczepańskim, dna kompletnego, zgnilizny oraz zbiorowej śmierci w potwornych męczarniach. I tak dalej, i dalej, i dalej... Nie mówię ani tego, że dobrze jest, ani, że jest źle. Ani w obronie nikogo nie staję, ani nikogo nie karcę. Ja tylko cicho proszę.

Miejcie litość dla zmysłów postronnych obserwatorów. Jeśli już koniecznie musicie – walczcie, ale z elementarną klasą, ze smakiem podstawowym, bez stentorowego wycia. Weźcie się w garść stylistyczną, rycerze, trochę ogarnijcie się językowo, a zwłaszcza intonacyjnie. Miarkujcie histerię, albowiem klecona przez was prowincjonalno-pensjonarska operetka „My, Rejtany, na barykadzie!”, kłopotliwa jest okrutnie. Bierzcie przykład z majestatycznego, bez mała tonę ważącego żyrandola w Teatrze Słowackiego. Kiedy dni temu kilka ze sfer podniebnych na glebę go spuszczono, by żarówki wymienić i odkurzyć święte krzywizny - wyglądał świetnie! Można rzec – wreszcie po ludzku, zwyczajnie. Żyrandol na glebie, śpiący w lesie niedźwiedź lub drzemiący przed budą zły pies. Aż przyjemnie popatrzeć! Uziemiony patos to jest zjawisko zawsze przyjemne dla oka, o mózgu nie wspominając.

***

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR Paweł Głowacki
Czytaj także

Dzióbek Radosta

Ostatnia aktualizacja: 27.10.2017 16:26
Wyjmuje, odkręca, przechyla, przełyka i gdyby mógł, masując się po szyi rzekłby wtedy do skwaszonej Dobrójskiej chrapliwie: „Jakby Jezus Chrystus przeszedł przez gardło, droga moja!”. Lecz nie może. Nie może i nie musi.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Powolne odsuwanie kropki

Ostatnia aktualizacja: 03.11.2017 17:37
Wraca tamten teatr. Wraca tryptyk Wajdy, a wraz z nim – „Lato w Baden”, powieść Leonida Cypkina, zmarłego w roku 1982 lekarza. Był patalogoanatomem. Dobrze znał cierpliwość kości. I miał czas.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lekcje Jordiego Bordasa

Ostatnia aktualizacja: 10.11.2017 15:57
Dziobię tort i myślę o komarze, koniku polnym lub muszce tyciej, o tej kiedyś żywej drobinie, której trupka bezradnego, w grudzie farby uwięzionego jak w kropli bursztynu, odkryto przy krawędzi obrazu Vincenta van Gogha. Wyjątkowo miła nieśmiertelność. Wieczność szczęściarzy.   
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wysunięta szuflada

Ostatnia aktualizacja: 17.11.2017 16:25
Nie osunął się w trakcie żadnej z 28 rozmów. Zapewne dlatego, iż przywołane w nich czasy są też poniekąd czasami, w których i on się zaczynał, biorąc podobne lekcje u być może tych samych arystokratów, którzy dziś są widmami.
rozwiń zwiń