Niech się pan zastanowi, jesteśmy na ziemi, na to nie ma ratunku.
Samuel Beckett "Końcówka"
Mgnienie przed tym, bądź mgnienie po tym, jak – dorosły już, czterdziestoletni - nagle dostrzega gekona na ścianie pokoju lub widzi siebie małego, w dalekiej przeszłości chwiejącego się na krawędzi ciemności, tuż nad nęcącą czeluścią studni w parku rodzinnego pałacu w Prowansji – Patrick Melrose przywołuje młodą wersję łacińskiej sentencji, starej jak świat, uczącej rezygnacji z bezradnych pocieszeń. Śmiertelnie znużona jego pamięć jeszcze nie jest trupem. Jeszcze powtarza dawne obrazy, słowa.
Nihil novi sub sole, powiada Eklezjasta w Wulgacie. Nic nowego pod słońcem. Zapisano to w III wieku przed naszą erą. Wiele wieków później, a ostateczną miarę przykładając – zaledwie małą chwilę później, w roku 1935 Samuel Beckett układa „Murphy’ego”, swą pierwszą wydaną powieść. W drugim akapicie Murphy - zupełna samotność o oczach „nieruchomych i zimnych jak u mewy, utkwionych w spękanym gzymsie” – przez samego siebie przywiązany do fotela na biegunach z surowego drewna tekowego, buja się w kącie swego marnego pokoju, w kącie osłoniętym przed słońcem, „biednym, starym słońcem, znów, po raz trylionowy, w znaku Panny”. Rzeczywistość, to, jak powie o niej jedna z postaci, „olbrzymie, pączkujące i brzęczące zamieszanie” – jest daleko, kojąco daleko. Ale jest i nic z tym nie da się zrobić. Tu, w londyńskiej norze Murphy’ego wysoko nad zaułkiem Dzieciątka Jezus, są jedynie widma w śmiertelnie znużonej pamięci Murphy’ego. „Jak gdyby był wolny”, mówi o nim Beckett w pierwszym akapicie, gdyż widma, to mimo wszystko coś lżejszego niż rzeczywistość świata Dzieciątka Jezus. A zdanie wcześniej Beckett układa parafrazę starej jak świat sentencji Eklezjasta. Jest w niej o wiele więcej ciemności, rezygnacji. „Słońce, nie mając wyboru, świeciło na nic nowego”. Tak zaczyna się „Murphy”.
"Patrick Melrose" to jest gigantyczny cykl powieściowy Edwarda Aubyna. Na jego kanwie Edward Berg nakręcił pięcioodcinkowy serial pod tym samym tytułem. W przeciwieństwie do Murphy’ego i Becketta, któremu, kiedy tworzył „Murphy’ego”, mysz kościelna raz w tygodniu zostawiała na progu mieszkania parę groszy - Patrick jest arystokratą z bajecznie majętnej rodziny. Lecz przepaść ta nie ma najmniejszego znaczenia, nie zmienia istoty. Dla Patricka, dla jego ojca i matki, dla innych, podobnych im figur na tej osobnej planetoidzie – rzeczywistość świata Dzieciątka Jezus majaczy kojąco daleko. Czymkolwiek jest bujany fotel każdego z nich – każdy z nich ma swój bujany fotel. Lecz zostawmy innych. Film Berga to w istocie portret tyleż ich wszystkich, co Patricka, lęku osobnego zupełnie.
Jego bujany fotel zrobiony jest z alkoholu w nieograniczonych ilościach, ze zwałów kokainy, kilogramów heroiny i toreb amfetaminy, słowem – ma kształt monstrualnej spiżarni, pełnej wszystkich jadów świata, nęcących niczym ciemność studni, gwarantujących bujanie niewyobrażalne, jak w infernalnym cyrku. I tym właśnie – infernalnym cyrkiem dygotów, godzinę trwającym mistrzowskim pokazem deliryka maniakalnego, krańcowego, ostatecznego, jest pierwszy odcinek serialu. I też w tym godzinnym prologu Patrick Melrose słyszy początek „Murphy’ego”. Właśnie to, nie dobroduszną w istocie sentencję Eklezjasty, słyszy dotkliwie. Nie raz. Trzy razy. Zawsze wtedy, kiedy cyrk cudem znika na chwilę - wraca do głowy strzęp świadomości i zapamiętany z dzieciństwa gekon, którego nie ma na ścianie pokoju, oto jest na ścianie pokoju, a w powietrzu nad łóżkiem widać wyraźnie obraz przedstawiający chłopczyka, który stoi na krawędzi studni i łapczywie patrzy w dół. Gdzieś z boku świata Dzieciątka Jezus Patrick Melrose trzy razy słysz, jak ktoś niepojęty, albo on sam, mówi pierwsze zdanie „Murphy’ego”. Patrząc na gekona lub siebie w krótkich majtkach nad okrągłą ciemnością, słyszy: „Słońce, nie mając wyboru, świeciło na nic nowego”. Trzy razy. Aż tyle. To nie może być przypadek. I to nie jest przypadek.
Czy angielski arystokrata czytał „Murphy’ego”? Być może. Ale z pewnością czytał go reżyser Berg. Nie jeden raz. Czytał „Murphy’ego” i resztę opowieści Becketta, uczących rezygnacji z bezradnych pocieszeń. Z serialu Berga, którego fabuły nie sposób streścić (to jedna z wielu jego wielkości), da się wykroić dziesięć, może piętnaście tematów uniwersyteckich rozpraw z dzieciny wszelkiej maści patologii, upadków, duchowych skrzywień i innych dewiacji, płytszych i głębszych. Narkomania, spiżowa pycha, pedofilia, seksoholizm, alkoholizm, histeria, pogarda, lita nuda, lepka melancholia, słowem, jak by rzekł Witkacy – stado dusz, z których każda barokowo splątana i regularnie niemyta. Tak, dałoby się to wszystko pod naukową lupę wziąć i zbadać obiektywnie. Lecz o wiele gorsze, najgorsze jest, że z tak malowniczego materiału dałoby się zrobić sztukę szlachetnie umoralniającą, namiętnie dydaktyczną, interwencyjną, nie do zniesienia troskliwą. Dałoby się sklecić pensjonarsko krzepiący film-przestrogę o człowieku, który się zagubił, lecz odnalazł się jednak, najlepiej dzięki odzyskanej wierze w Dzieciątko Jezus. Odnalazł się i po jasnej, coraz jaśniejszej ścieżynie ocalenia kroczy oto dzielnie i dumnie z podniesioną głową - z ciemności, w blask, z dna, na powierzchnię, z piekielnych, lepkich oparów, ku świeżemu powietrzu dnia cudownie słonecznego, w którym motylki sobie fruwają nad oczkiem źródlanej wody, zaś w trawie świeżej jelonek i wilk śpią smacznie, czule obejmując się łapkami, pazur na rożku, kopytko na niegroźnie wystającym spod wargi kle. Bogu niech będą dzięki wielkie! Amen!... Niech Pan Bóg broni.
Patrick Melrose donikąd nie kroczy. Patrick Melrose trwa. I tyle. Jak wszystkie widma opowieści Becketta – jest, godząc się, że jest właśnie tak, jak jest. Berg (i to kolejna z wielu wielkości jego filmu) nie reżyseruje kazania z wysoko pod sklepieniem świątyni wiszącej ambony psychiatrycznej, psychologicznej, psychopatologicznej czy katechetycznej. On reżyseruje - z ziemi. On opowiada tylko po to, by opowiedzieć, jak jest, że inaczej raczej nie będzie oraz że niewiele, w istocie nic z tym nie da się już zrobić. Pozostaje czekać. Gdy ojciec Patricka gwałcił go w dzieciństwie – Patrick patrzył na realnego gekona, spacerującego po ścianie. Czując czarny, szorstki dotyk wielkich rąk ojca – widział jaszczurkę o skórze cudownej w dotyku, ciepłej, miękkiej, aksamitnej. Kiedy później, w rzadkich, krótszych lub dłuższych chwilach jawy wolnej od delirycznego bujania gekon wracał jako widmo – wszystko, co mógł zrobić, to nie zamykać oczu, nie odwracać głowy, przetrwać zjawę. To samo z inną starą kliszą, innym gościem – nim samym, stojącym w krótkich spodenkach nad okrągłą przepaścią i słuchającym ciemności mruczącej w dole. Cóż innego mógł robić, niż czekać, aż obraz ten zniknie choć na chwilę? Cóż innego, poza cierpliwym czekaniem, mógł robić, wiedząc, że obrazy nigdy nie przestaną wracać, że nie przestanie powtarzać się chłopczyk na krawędzi studni i gekon na ścianie?
Jak długo tak można? Także i o tym (kolejna z wielkości) Berg milczy w iście beckettowskim stylu. Jego film kończy się dyskretnie i bez kropki nad i, jak dyskretnie i bez kropki nad i znika za rogiem kamienicy człowiek, którego wędrówce, nie wiedzieć dlaczego, przyglądaliśmy się przez czas niewielki, opierając łokcie o parapet w swoim pokoju. A kiedy jednak przyjdzie chwila podsumowań – jaki wynik otrzyma Patrick Melrose, dodając i odejmując? Na finalnych napisach filmu Berga wraca do pamięci lista, powoli zamierająca wyliczanka, jaką narrator „Watta”, drugiej po „Murphym” powieści Becketta, stworzył, aby podsumować rozbujane życie Watta.
"Czego się dowiedział? Niczego.
Co wiedział o panu Knott? Nic.
Z jego namiętności postępowania naprzód, z jego namiętności rozumienia, z jego namiętności leczenia, co pozostało? Nic.
Czy jednak nie było to już coś?
Widział się wtedy takim małym, takim ogołoconym. A teraz jeszcze mniejszym, jeszcze bardziej ogołoconym.
Czy nie było to już coś?
Taki chory, taki samotny.
A teraz.
Bardziej chory, bardziej samotny.
Czy nie było to już coś?"