Godziny przy piórze – one leczą rany.
Nawet śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie.
Stanisław Grochowiak "Ars poetica"
Kiedy szpik kostny produkuje złe komórki, krew zaczyna powoli umierać. Potwornie powoli lub potwornie prędko. Czerwone krwinki tracą moc, jakby się rozpadały na niewidoczne gołym okiem ziarna. Pod mocnym mikroskopem można dostrzec ten wędrujący żyłami, z każdym dniem narastający piach. Maria Jarema-Filipowicz, przez przyjaciół zwana Jaremianką, odchodziła potwornie powoli. Przez ostatnie pięć lat cierpiała na przewlekłą białaczkę granulocytarną, cokolwiek to znaczy. A przecież znaczy to – znaczyło zwłaszcza wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia nad Wisłą – znaczy to koniec, nie zawsze, owszem, lecz jednak często. I właśnie wtedy, w ostatnich latach swoich, tworzy Jaremianka najświetniejsze obrazy. Cykle: "Postacie", "Figury", "Głowy", "Wyrazy", "Filtry", "Penetracje", "Rytmy". Znawcy malarskiej awangardy uczą, że na tych widokach przedziwnych figury ludzkie z obrazu na obraz coraz bezwzględniej rozpadają się na mikre cząstki, na jakieś abstrakcyjne atomy, na piach, co się składa na trudną do nazwania całość. Cząstki te nakładają się na siebie, niczym cienie przenikają się wzajem, tworząc dziwne spięcia i w oku patrzącego – wrażenie ruchu, zmienności, migotliwości, wrażenie wizyty, jaką nam składają niepojęte formy, przybywające z nie naszej, obcej rzeczywistości. Lecz jest jeszcze coś bardziej ciemnego – technika, którą Jaremianka wybrała dla swoich migotliwych portretów nieuchronnie kruszejących figur. Monotypia. Tak się zwie ten gatunek sztuki graficznej. Bierzesz płytę metalową bądź szklaną, farby na tym kładziesz, po czym przykrywasz płytę papierem i niespiesznie tam i sam przesuwasz po nim wałek lub coś innego. Odbitka gotowa. O technice tej mówi się czasem: "technika przypadku". Ale to mniej ważne. Istotne, boleśnie istotne, że jedną, tylko jedną odbitkę można uzyskać. Drugiej nigdy nie będzie, powtórki są niemożliwe. Wiele, wiele lat później Wisława Szymborska stworzy legendarny wiersz, zaczynający się słowami: "Nic dwa razy się nie zdarza/ I dlatego z tej przyczyny..." I tak dalej.
Przypomniał się ten wiersz na wystawie "Zostaję w tym teatrze. Podoba mi się tu", zorganizowanej w Cricotece na 60 rocznicę śmierci Jaremianki i 110 rocznicę jej urodzin. Przypomniał się nad spoczywającym w szklanej gablocie tomem opowiadań Kornela Filipowicza, otwartym na "Fizjologii", prozie ze stycznia roku 1981, prozie portretującej niepojętą fizjologię pamięci. "Stolik, przy którym siedzimy naprzeciw siebie, ja i Maria. Dwie filiżanki i dwa kieliszki stojące na marmurowym blacie stolika, papierowe serwetki zwinięte w trąbkę, w szklance, podłużna irchowa torebka leżąca na skraju stolika, w pobliżu lewej ręki Marii". I dalej, wciąż rozkładając słowa na kartce tak jak reżyser teatralny rozstawia rekwizyty na scenie, Filipowicz rozmieszcza w swej pamięci to, co najpiękniejsze. Oto ona... "Twarz Marii, jej oczy patrzące na mnie, jej poruszające się usta, słowa Marii, które słyszę, i jej myśli, które staram się odgadnąć". Tak brzmi prolog. Maria Jarema nie żyje już wtedy od 23 lat, lecz jej mąż pisze "Fizjologię". Przez czas jej układania – śmierć jest daleka.
Nie tylko dzięki tej Filipowicza na pierwszych dwóch stronach otwartej opowieści z roku 1981 wystawa w Cricotece staje się seansem w rzeczywistości intymnym. A może delikatną grą tego, co oficjalne, z resztkami, łupinami, kruchymi śladami, z całym tym melancholijnym piachem prywatności? Bo owszem, jest na ścianach Cricoteki, na postumentach i wieszakach to, co ma być. Jaremianki cudowne, niepokojące obrazy, głównie z epoki monotypii; kilka jej niewielkich rzeźb (trzeba pamiętać, że kończyła krakowską ASP w klasie profesora Xawerego Dunikowskiego); do "Mątwy" Witkacego – seansu, którym Tadeusz Kantor otwierał w roku 1956 w Domu Plastyka przy Łobzowskiej Teatr Cricot 2 – stworzone przez Jaremiankę kostiumu, a także ogromna, dziś ledwo żywa kurtyna tamtego Cricotu 2 na Łobzowskiej; i jeszcze za kurtyną są dwa ekrany – na jednym wciąż od początku, jakby dla zatrzymania czasu, puszczane są fragmenty dokumentów o Jaremiance, na drugim nie chce się zatrzymać filmowa pętla, przedstawiająca Kantora reżyserującego seans "Dziś są moje urodziny", scenę wizyty Jaremianki - scenę powrotu jej widma z zaświatów. Jest więc, co być powinno - oficjalne dzieje. Lecz nade wszystko jest to, co tym bardziej być powinno. W szklanych gablotach na środku sali – odpadki, okruchy, detal marny, piękny piach.
Malarskie pudło Jaremianki, pudło poplamione całe, z zaschniętymi pędzelkami, z tubkami farb prawie do końca wyciśniętymi. Dwa chude zwierzątka, co je Jaremianka ukręciła nie wiadomo z czego, bodaj z drutu i bibuły. Jej notatniki i szkicowniki rożnej wielkości, pełne chwiejnych, trochę dziecinnych, albo bardzo już zmęczonych liter, kresek i bladych kolorów. Jakaś Filipowicza powieść, otwarta w środku. Jeszcze puzdereczka jakieś, pudełeczka, chyba też ołówki. Jeszcze rękopis listu Kantora do Jaremianki, pisanego w epoce prób seansu "Dziś są moje urodziny", listu, gdzie trwają te słowa - chyba najpiękniejsza recenzja jej grafiki z lat ostatnich: "Umiałaś świetnie tańczyć./ I taniec był w Twoich obrazach./ Szaleńczy TANIEC Z PRZESTRZENIĄ./ Nawet gdy w tym tańcu mignął gdzieś/ jakiś Twój partner,/ jakieś oko, usta, ręka, zarys rękawa czy marynarki,/ to zmieniałaś go, jak to bywa w dobrej zabawie,/ w wirującą przestrzeń i jej RUCH -/ do przodu/ do tyłu/ w prawo/ w lewo/ na ukos/ w górę/ w dół/ w obrotach/ w przechyleniach/ w miłości/ w tęsknocie/ zachwycie/ uniesieniu/ ...k u w i e c z n o ś c i...". To wszystko jest w Cricotece. Garść rzeczy pamiętliwych, trochę bezradnych słów. To jest, to trwa sobie cicho. I coś jeszcze jest, w gablocie tuż przy wejściu. Buty.
Para damskich butów. Czółenka na wysokich, zdumiewająco cienkich obcasach, w jakimś kolorze jasnym, lecz przyprószonym już, zgaszonym. Para z odległej epoki.
Jak to tam jest w epilogu "Garbusa" Sławomira Mrożka? Wszyscy już gdzieś przepadli, jeszcze tylko majaczy przy kulisie figura Barona. Na ganku zjawia się garbaty kamerdyner z parą damskich kozaków, które trzyma za cholewki. Powiada: "Proszę pana, proszę pana!... Pani zapomniała bucików". Baron nie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć, w sumie obojętne to. Bez mrugnięcia odchodzi wolno do swoich baronowych spraw. Do życia, jak wszyscy. Koniec. Kurtyna opada powoli.
***
Paweł Głowacki