Przysięgam, przysięgam, jestem szczęśliwy. Pojąłem bowiem, że jedyne szczęście na tym świecie to obserwować, szpiegować, podpatrywać, zgłębiać siebie i innych, być tylko i wyłącznie olbrzymim, nieco szklistym, ciut przekrwionym, niewzruszonym okiem. Przysięgam, że to jest szczęście.
Vladimir Nabokov "Oko"
Gołąb bywa złośliwy. I cóż stąd, że bezwiednie? Jakie to pocieszenie, że ptak nie ma zielonego pojęcia, co zacz złośliwość, zwłaszcza jego złośliwość, której finał jest zawsze jednaki: zielonkawy mlask na głowie lub ramieniu przechodnia, że o okularach nie wspomnę? Zwyczajnie, po męsku mówiąc – sra gołąb w locie, gdy na parapet nie zdąży. I tyle. To są banalne, codzienne dzieje. A kiedy gołębi jest armia cała, jak w Krakowie, prawdopodobieństwo, że zostaniesz trafiony na spacerze, ociera się o pewność. Co robić wtedy? Jak zareagować? Strzelać? Ale z czego?... Istnieje jednak kwestia ciekawsza. Jak masz zareagować, kiedy nie na twojej, a na głowie mijającego cię spacerowicza rozlegnie się mlask zielonkawy i sekundę po nim - rytualny spacerowicza szept „k.... mać!”? Masz zarechotać cynicznie? Zmienić trasę? Schować się w knajpie, czy ręką machnąć? No, jak masz zareagować na trywialne zdarzenie?
„Raz artysta bardzo wielki/ szedł szybciutko, gdzieś na próbę,/ aż tu nagle ptaszek brzydki/ zrobił mu na głowie kupę”. Tak brzmi prolog opowiastki „Artysta”, jednej z kilkunastu, może i ponad dwudziestu, napisanych i śpiewanych przez Michała Chludzińskiego opowiastek, co składają się na jego recital kabaretowy „Hamulec bezpieczeństwa”, serwowany na piwnicznej scenie kawiarni Loch Camelot w Krakowie. Co dalej? „Pan artysta nieświadomy,/ że mu kupa czapkę szpeci,/ idzie dalej, aż tu nagle/ jakiś krytyk za nim leci.// I mu sunie: <Miły panie!/ Pański geniusz mnie powala!/ Przecież to, co tam, na głowie,/ to zupełnie nowa fala.// To prostota pełna głębi!/ To wyzwanie jest na czasie!/ Biegnę szybko do redakcji./ Jutro to opiszę w prasie>” Słowem – Chludziński nie machnął ręką na zdarzenie banalne, powszechne, jakich tysiące codziennie. I nie machnął ręką na kilkanaście, dwadzieścia może, porównywalnie małych, pozornie płaskich chwil, świetnych do przeoczenia, zapomnienia. Tak, ale też nie wzuł koturnów. Kiedy słucha się tych historyjek z ulicy wziętych, wciąż wraca mądrość klasyka: Nie jest ważne, jak było, ważne jest, jak się napisało.
Nie warto kombinować, ani szukać daleko, ledwie kilka sezonów temu ujrzał przecież blask reflektorów spektakl wstrząsający. Poruszeni do głębi recenzenci donosili, że na początku, w centrum przedstawiającej gigantyczną gołą dupę kurtynie, pojawia się pionowa ciemna szpara, z której wychodzi na proscenium aktor cały w lekko świecących brązach. Czy unosiła się z niego para – tego recenzenci nie odnotowali. Za to ogłosili, iż całe dzieło było niezwykle ważnym, głębokim oraz dojmującym głosem w jakiejś fundamentalnie palącej kwestii społecznej... Słowem, tak się reżyserowi zwyczajną, przyziemną kupę wyreżyserowało, iż przeistoczyła się ona w brązową metaforę bolesnego problemu, bujającą w metafizycznych niebiesiech. Amen. Amen i dobra chwila, by do „Artysty” Chludzińskiego powrócić. „No, i poszedł, choć mu język/ w tym przeszkodził wydłużony./ A nazajutrz, w całej prasie,/ już artyście ślą pokłony.// <Nadrealizm Wielkiej Kupy!/ Nowy prąd znalazła sztuka!/ Kupa – głos w walce z tandetą!/ Centrum sztuki jest dziś kupa!>”
Sedno ulgi, którą sprawia nieco ponad godzinę trwający „Hamulec bezpieczeństwa”, to fakt, że portretowane przez Chludzińskiego polskie małostki przyziemne - nic nie tracą ze smakowitej małości. Pozostają przy ziemi, nie opuszczają szarej, ulicznej realności.
Ulica normalna, miejska, ale też odpryski ulicy w gazetach codziennych lub tygodnikach, w radiowych audycjach, w publicystycznych programach telewizyjnych. Ulica permanentna. To jest naturalne środowisko tego finezyjnego jegomościa, co go Chludziński gra, jegomościa w czarnej elegancji i o powiekach z litości lekko opadłych. Zanim przystanął na scenie Lochu Camelot – patrząc dyskretnie, czule słuchając, spacerował ulicami prawdziwymi i medialnymi, pełnymi polskich ingrediencji: pyskówek o byle czapkę, spiżowych analiz sznurówki, malowniczych furii, gestów zawsze niewspółmiernych, min gombrowiczowskich, skowytów, bombastycznych tików umysłowych, operetkowych frenezji, kuksańców, napuszeń i innych dąsów. Spacerował, łowił spotkania, po czym wysupłał ze złowionej masy trochę i je opowiedział lirycznymi rymowankami, melorecytując z towarzyszeniem Stanisława Rzepieli przy fortepianie. Opowiedział kilkanaście, może dwadzieścia ulicznych spotkań momentalnych, taktownie wyciągając na wierzch ich podszewkę, to coś, co trwa o wiele dłużej i mocniej niż samo spotkanie. I ani przygoda dzielnego teatralnego reżysera z gołębiem, ani portret moherowej mentalności, ani wspomnienie o terroryzujących pociąg kibolach, ani profil wiernopoddańczych polityków z drugiego rzędu, ani melancholijna podobizna niespiesznie spacerujących starców, ani żaden inny song – nie mają szans na bujanie w niebiesiech, zadymionych metafizycznie. Z bezlitosną, lecz jedynie czułą ironią podpatrujący ulicę jegomość w czarnej elegancji i o powiekach z litości lekko opadłych - nie śmie ulicznej igły pretensjonalnie przeistaczać na scenie w spiżowe widły biało-czerwone.
Kolejny raz do songu „Artysta” wracając – o Chludzińskiego monologu w kilkunastu, dwudziestu trzyminutowych aktach, o jego teatrze świetnie bezpretensjonalnym, po prostu nie da się rzec tego, co on sam śpiewa o pospolitym ruszeniu teatru heroicznie misyjnego, który groteskowo gigantyczne koturny dorabia wszystkiemu, co tylko pod rękę się nawinie, choćby złośliwości gołębia. „W miesiąc później każdy modniś/ czapkę z kupą dumnie nosi./ Pan artysta wraz z krytykiem/ nową filozofię głosi.// I w galeriach, na koncertach/ każdy kupę sobie chwali./ A na deskach teatralnych/ każdy aktor kupę wali.// Tak to bywa, mili państwo,/ kiedy bez rozumu słowa,/ wtedy każdy do tej kupy/ coś dorabia i dorabia.”
Czy coś jeszcze? Owszem – finałowa zwrotka „Artysty”. „Więc ja także będę kończył,/ byście sobie, państwo mili,/ do tej mojej głupiej piosnki/ czegoś tam nie dorobili.”
Święte słowa! Ostatnią kropkę stawiam tedy prędko. Kończę gwałtownie, bo któż wie, czy na kanwie tej mojej felietonowej drobnostki ktoś, na przykład Jan Klata, nie stworzy o mnie dojmującego scenicznego arcydzieła „Wróg ambitnego ludu”? Kropka.
Paweł Głowacki