Na razie jeszcze tak

Ostatnia aktualizacja: 21.12.2018 18:33
Owszem, ogromny świat na zewnątrz trwa niewzruszenie i z każdym miesiącem zbliża się coraz bardziej, lecz na razie wciąż jednak zbyt duży jest, by zmieścić się w domu, gdzie służy wierna Cleo.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: shutterstock.com

Ze stłuczonej żarówki zaczęła wypływać strużka złocistego i świeżego jak woda światła, któremu pozwolili rozlewać się, dopóki nie zalało podłogi na głębokość czterech piędzi. Wtedy wyłączyli prąd, spuścili łódź i do woli opłynęli wszystkie wyspy mieszkania.

Gabriel Garcia Marquez "Światło jest jak woda"

Na początku i końcu jest prawdziwy samolot, dużo mniejszy od pluszowych zwierzątek w dziecinnym pokoju. Wpierw widać go w kałuży mydlin, które indiańska służąca Cleo rozlała na posadzce sieni o szklanym dachu, aby jeszcze przed śniadaniem zmyć psie kupy. Niczym przez mokrą po deszczu szybę widać jak majestatycznie leci pod kałużą, gdzieś głęboko pod ziemią, tuż nad obłokami i niebem rozścielonym na dalekim dnie ziemi. Z pustej o świcie ulicy dopływa skrzeczący śpiew wędrownego ostrzyciela noży. Za chwilę Cleo zastawi stół w jadalnym, zaparzy kawę, pokroi chleb i sery, obudzi dzieci, przywita się z panem, z panią. Za chwilę zacznie się dzień, kolejny mały dzień jednego domu w Romie, porządnej dzielnicy miasta Meksyk, które zdaje się nie mieć końca. Tak jest na początku, w epilogu zaś, w minucie innego małego dnia, zamyślona Cleo wspina się ostrożnie po żeliwnych schodach na zewnątrz domu, niosąc na dach, gdzie pewnie są sznury, wielki kosz ze świeżym praniem. A w górze, wysoko nad ziemią, tuż pod obłokami i niebem rozpostartym na dalekim sklepieniu nieobjętego kosmosu – drugi raz majestatycznie leci prawdziwy samolot, może ten sam, co na początku pod kałużą mydlin, może inny, lecz tak samo mały, dużo mniejszy od śniadej twarzy Cleo, nieruchomej niby skorupa kamienia, pochylonej nad koszem świeżego prania. A później - już tylko ciemność na cały ekran.

Z jednej strony – ciemność, nawet czerń. Z drugiej – blask wręcz kłujący oko. Tak rozpięta jest „Roma”, nie w czasie, a w tonacjach. Pomiędzy skrajnościami zaś – jasność we wszystkich możliwych stężeniach, od grafitowego cienia, po śnieżne plamy. Czarno-biały jest film Alfonso Cuaróna „Roma”. Być może też dlatego, że bezlitosna i nie do przeoczenia jest lekcja pamięci Ingmara Bergmana – niegdysiejsze poziomki mogą być dziś jedynie czarno-białe. A czy w innej lekcji pamięci - w teatrze Tadeusza Kantora - widział ktoś choć okruch jaskrawego koloru, coś więcej niż trzydzieści stężeń popiołu? Dedykowaną Cleo „Romę”, ten swój powrót do źródła, do epoki małych dni, kiedy kamienna twarz ukochanej, cierpliwej Cleo i miękkość pluszowego misia potężniejsze i bezpieczniejsze były od najprawdziwszych samolotów – Cuarón tka ze wszystkich gatunków światła, bez papuzich barw. Jego pamięć jest pulsowaniem jasności i cieni. I być może inna jeszcze lekcja miała znaczenie – Vladimira Nabokova lekcja potęgi każdego namacalnego detalu, choćby kłaczka, co za niego nikt postronny pół grosza nie da. Albo potęgi równie na pozór marnego dźwięku, jak choćby na ulicy skrzek ostrzyciela noży o poranku lub mlask lizanych lodów.

W przywołanej wyżej opowieści Marqueza chłopcy wpierw dostali w prezencie prawdziwą wędkarską łódź - i dlatego, gdy rodziców nie było w domu, wypełnili pokoje niczym akwarium gęstym blaskiem z żarówek i wypłynęli w rejs. Później było jeszcze cudowniej, gdyż ojciec kupił im sprzęt płetwonurków. Więc? „W najbliższą więc środę, gdy rodzice oglądali Ostatnie tango w Paryżu, chłopcy zalali całe mieszkanie światłem na głębokość dwóch sążni i niczym łagodne rekiny zaczęli nurkować pod szafy i pod łóżka, wydobywać z głębin światła przedmioty, które w ostatnich latach utonęły w ciemnościach”. Właśnie tak Cuarón wyłuskuje wszystkimi wcieleniami światła pozornie nic nie wart plankton czasu przeszłego dokonanego, który w dzieciństwie - każdego małego dnia bywał na wyciągnięcie tyciej dłoni i zawsze blisko kruchego ucha. Był wszystkim, co było.

Ten zatem o świcie płynący z ulicy skrzek ostrzyciela noży. Dzwonienie wody na mytych przez Cleo naczyniach. Szczekanie ukochanego psa rodziny na patio. Brzdęk tłuczonej piłką szyby. Jasne schody na piętro. Pluszowe zabawki. Szum fal. Mlask lizanych lodów. Tajemnicze grzbiety książek na półkach. Noże, widelce, łyżki, talerze, skóra chleba, miękkość serów, ciepło mleka o poranku. Jeszcze na żelaznych schodach szmer ociężałych nóg Cleo, taszczącej pranie na dach, albo jej chłodny szept „Kocham cię”, kiedy przytula do piersi którąś z jasnych głów czworga dzieci, co z nich jedno po wielu latach odmaluje światłem to przytulenie, ten szept i resztę tamtych gestów i brzmień. Jeszcze niepojęty smutek na twarzy mamy. Jeszcze niezrozumiale oschłe oczy taty. Jeszcze mokry mlask psich kup, rozjeżdżanych w sieni oponami, kiedy tato wraca do domu swoim wielkim jak kosmiczna rakieta fordem galaxie. Z tych i miliona podobnie na pozór marnych ingrediencji Cuarón tka światłem swą „Romę”, swój powrót. Ale też nie znaczy to, że na dwie godziny i kwadrans odzyskany dom dzieciństwa jest szklaną kulą, że wielkie dni świata wielkiego, albo niepojęte gesty dorosłych, nie mają wstępu do małych dni małej willi w przyzwoitej dzielnicy miasta Meksyk, które zdaje się nie mieć końca. Owszem, mają.

Tato porzuca dom, mama cała jest rozpaczą, córeczka wiernej Cleo rodzi się martwa, ludzie strzelają do siebie na ulicach, płomienie spopielają kawałek miasta, mało brakuje, by morskie fale na amen wcisnęły oszalałe z radości dzieci w dno. Owszem, ogromny świat na zewnątrz trwa niewzruszenie i z każdym miesiącem zbliża się coraz bardziej, lecz na razie wciąż jednak zbyt duży jest, by zmieścić się w domu, gdzie służy wierna Cleo. Świat na zewnątrz wciąż jest niczym ford galaxie, ta monstrualna, malownicza rakieta na kołach, którą tato nigdy nie może bez szwanku przejechać przez stanowczo zbyt wąską sień o szklanym dachu.

Tak, na razie – i nie dłużej niż trwa hipnotyczna, świetlna opowieść Cuaróna – na razie tylko prawdziwy samolot, mniejszy niż pluszowe zwierzątka, lecący pod niebem lub za szybą kałuży mydlin w sieni, jakoś mieści się w małym dniu, mieści się i nie uwiera. Na razie mama się uśmiecha, bo zamieniła forda galaxie na pojazd znacznie węższy. Na razie stary pies zostawia dymiące ślady gdzie popadnie, a ukochana Cleo wciąż idzie z praniem po żelaznych schodach na dach - jak nie dziś, to jutro, albo w innym małym dniu małego życia. Na razie. Wszystko na razie jeszcze tak jak kiedyś.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki