Przejścia nie ma, ale nie dlatego, że umarli nie wracają, tylko dlatego, że gdyby nawet wrócili, nie miałby ich kto przyjąć.
Zofia Chądzyńska. Posłowie do "Opowiadań zebranych" Julia Cortázara.
Smakował mu koniak? I który to mógł być rok? Pędzelkiem maczanym w rozcieńczonym atramencie malował na białym kartonie łysą głowę Fantomasa, słuchał spokojnego fortepianu Theloniousa Monka, a czasem zerkał na realnego Fantomasa, z natury doskonałego w swojej nieosiągalnej samotności kota o imieniu Fantomas, który mył się w słońcu na parapecie, jakby odgrywał ostatnie zdanie opowiadania Brunona Schulza „Noc wielkiego sezonu”. Koniak smakował wybornie. Był rok 1979 lub 1978, lecz mógł to być dowolny rok jego życia. Dziś od śmierci Jerzego Skarżyńskiego mija lat 15, a wtedy, z końcem 1978 roku lub u zarania roku 1979 – było w istocie tak, jak było od zawsze. Od dalekiego dnia, kiedy jako siedmiolatek narysował niepokojący portret Beduina na wielbłądzie – ołówkiem, kredką, pędzlem Jerzy wciąż od nowa portretował zawiłe przejścia pomiędzy sobą a rzeczywistością. Od zawsze dawał się kusić furtkom, które uchylał przed nim nieogarniony jazz - furtkom między tym, co uchwytne, a co nieuchwytne, między jasną i ciemną, tą i tamtą stroną realności. I jego nieuchronnie nieoczywiste konszachty z rzeczywistością od zawsze miały coś z kociej miękkości. „Widziałeś dziś Jerzego?” Nawet ci, którzy z Jerzym pożegnali się przed minutą – nie wiedzieli, jak mają odpowiedzieć. Kreska zatem - kreska, jazz i kot. Od zawsze było w istocie właśnie tak - trwał ten tercet. Niech będzie więc rok 1979 lub 1978, lecz raczej 1978...
Maluje dla Wydawnictwa Literackiego obrazki do tłumaczonego przez Zofię Chądzyńską komiksu-nie-komiksu Julia Cortázara „Fantomas przeciw międzynarodowym wampirom”. Koniak jest nie do pobicia. Wielkie filmy Wojciecha Jerzego Hasa, choćby „Sanatorium Pod Klepsydrą” wg prozy Schulza, dla których Jerzy tworzył kształty i kolory; tak jak wiele seansów teatralnych, choćby „Fantazy” Juliusza Słowackiego w reżyserii Konrada Swinarskiego, którym dał to samo, co filmom – od dawna są już skończone. Także obrazy, te większe niż serwetki. Nie znaczy to, rzecz jasna, iż epoka olbrzymów skończyła się definitywnie. Wróci do olbrzymów, owszem, kiedyś wróci, lecz teraz jest chwila maleństwa. Trwa popołudnie finezyjnego wytchnienia, godzina furtki, co ją Cortázar uchyla, zapraszając, jak zawsze, do spacerowania między rozgdakaną powierzchnią świata a ciszą na jego dnie. Koniak jest nie do pobicia lekki, zwłaszcza że futrzany Fantomas na parapecie pracowni przypomina o nieogarnionych labiryntach Schulza, ale też dlatego, że w opowiastce Cortázara dokonuje się naraz jedna z tych fantastycznych przemian, które Jerzy wielbi. Zamieniają się miejscami dwa porządki: rzeczywistość i sen, prawda i fikcja, racjonalność i nieracjonalność. Ucieleśnia się kusząca symetria, wymyślona przez pewnego filozofa, symetria, którą Jerzy żonglował już wiele razy. Dokonuje się po prostu to, iż iluzja realności przemienia się w realność iluzji. Przypomina sobie Jerzy...
Na przykład – w „Sanatorium Pod Klepsydrą” Hasa ten moment, kiedy grany przez Jana Nowickiego Józef, który przed chwilą, idąc przez pokryty śniegiem park suchych drzew, wszedł do kruszejącego domostwa – teraz, z wnętrza, przez wychodzące na park suchych drzew okno patrzy na siebie sprzed chwili, na siebie idącego przez zaśnieżony park suchych drzew i wchodzącego do kruszejącego domostwa. To i wszystkie inne przejścia tego filmu są przejściami nie wiadomo, czy ze snu na jawę, czy z jawy w sen. W Hasa „Rękopisie znalezionym w Saragossie” nie sposób orzec, co jest intensywniej prawdziwe: rzeczywistość, czy lustrzane odbicia rzeczywistości. A „Fantazy” Swinarskiego? To bezustanne branie romantycznej poezji w nawias kur jak najbardziej prawdziwych, i branie tychże kur, naprawdę po scenie człapiących – w nawias poezji romantycznej?
Narrator, zarazem główny bohater „Fantomasa...” Cortázara, jadąc pociągiem, kartkuje dla zabicia czasu komiks o Fantomasie prowadzącym śledztwo w sprawie spalenia książek najwybitniejszych twórców literatury światowej. Kartkuje i spostrzega nagle, że oto przemienił się w jednego z bohaterów komiksu, ba, może nawet w samego Fantomasa!... A w pracowni Jerzego inny Fantomas myje się w słońcu na parapecie, jak bezimienny kot w ostatniej frazie jednego z onirycznych labiryntów Schulza, pełnych przejść pomiędzy światami, zaś sam Jerzy macza pędzelek w rozcieńczonym atramencie, by dokończyć malowanie łysej głowy Fantomasa, który być może był przed chwilą mężczyzną, kartkującym w pociągu komiks o Fantomasie, był, lecz już nie jest i nie wiadomo, czy kiedykolwiek wróci do siebie realnego... Czy w tak pięknym pomieszaniu światów koniak może nie smakować?
Jest więc rok 1979, lecz raczej 1978. Za dwa, może trzy lata Jerzy zacznie komponować swój komiks całkowicie autorski, opowieść bez jednego słowa - milczący, pantomimiczny komiks „Pi”. Pitekantropus erectus – człowiek wyprostowany, na dwóch nogach. Rzecz o rysowniku... Zostawmy detale. Niech wystarczy, że jest rysownik samotny jak koty lub bohater fantastycznie klarownego drobiazgu Cortázara „Ciągłość parków”, i jest lalka, która ożywa i wiedzie rysownika przez nieodwracalnie kruszejącą rzeczywistość. „Taki sen – nie sen, los człowieka na biednej ziemi”, powie Jerzy o bohaterze „Pi”, albo o sobie, wiele lat później, chwilę przed śmiercią. I będzie wtedy wciąż tak, nieuchronnie tak, jak było od zawsze. Jak w 1979, a raczej 1978. Jak od początku, od epoki chłopca – od chwili rysowania niepokojącego portretu Beduina na wielbłądzie.
Tajemnica Jerzego jest bowiem ta, że był on od zawsze - taki sam. Niezmienny, ciągły, nie opuszczający swego centrum. Ciągłość kresek, ciągłość jazzu, ciągłość kotów, których imiona dźwięczały niczym czarodziejskie zaklęcia wiodące na druga stronę rzeczy: Drakula, Markiz, Alraune, Nosferatu, Musidora, Fantomas, Caligari. Ciągłość Jerzego. Ci, którzy byli z nim do końca, powiadają, że skurczył się do rozmiarów chłopczyka. Stał się maleńki niczym w „Stu latach samotności” Gabriela Garcii Marqueza umierająca Urszula, którą wścibska dzieciarnia wyjęła z dna szafy i ustawiła obok gipsowej figurki Jezusa na ołtarzyku w głównym pokoju domostwa.
Czy Jerzy znał „Ciągłość parków”? Zapewne. Znów odstawiam na bok szczegóły. Oto bohater, zwyczajny pan, sam w ogromnym domostwie w parku. Nocą, w salonie na piętrze, siedząc w fotelu obitym zielonym aksamitem, czyta ostatnie rozdziały kryminału. „Niemal perwersyjnie rozkoszował się świadomością, iż każda linia odrywa go od tego, co go otacza”. Pan smakuje fikcję. Czyta - widzi wyraźnie mężczyznę, skradającego się ze sztyletem pod pachą przez park. „Psy miały nie szczekać, i nie szczekały. Rządcy miało nie być, i nie było”. Czyta pan - widzi, jak mężczyzna otwiera wrota, przemyka przez sień, sunie cicho wyłożonymi dywanem schodami. W końcu pan chłonie ostatnie zdania kryminału, które układają się w krajobraz ostateczny. „Na górze dwoje drzwi, w pierwszym pokoju nikogo, w drugim nikogo, potem drzwi do salonu – a wtedy sztylet w rękę, światło wielkich okien, wysokie oparcie fotela wybitego zielonym aksamitem, głowa człowieka czytającego w fotelu książkę”.
Realność pada ofiarą fikcji? Nie chce być inaczej. Lecz jaka jest właściwie śmierć rzeczywistej osoby, która przeistoczyła się w trakcie czytania w cząstkę czytanej iluzji? Prawdziwa? Zmyślona? Do uwierzenia? Nie do uwierzenia?
W każdą kolejną rocznicę śmierci Jerzego, każdego 7 dnia każdego stycznia, chodzę na cmentarz. I piętnaście razy – taki sam finał. Byłem na pogrzebie Jerzego, lecz od tamtej chwili piętnaście razy nie znalazłem jego grobu. Kolejna ciągłość – ciągła nieobecność. Jak kamień w wodę. Nieoczekiwanie dobry plusk.