A jeżeli drozd na gałęzi nie jest wcale znakiem, tylko drozdem na gałęzi?
Czesław Miłosz "Sens"
Małpy z papier-mâché lub drewna, trzy te sztuczne małpy na teatralnej scenie, łapami klekoczące jak nocny stróż kołatką, kiedy w świetle księżyca odgania od domostwa złe duchy – do czegóż są aluzją? Hę? Ruszaj, przenikliwa recenzencka inteligencjo moja! Ruszaj i odpowiedz, ku jakiemu to parzącemu problemowi współczesności odsyła ten miniaturowy cyrk małp na sznurkach? Jakie ważkie przesłanie śle nam lalkarz, kiedy fachowo szarpiąc sznurkami, każe małpom koziołki fikać, nad tycią sceną fruwać niczym linoskoczkowie, malowniczo kopać się po tyłkach oraz inne klaunady prezentować? Przybył z Petersburga, nazywa się Viktor Antonow - czyżby więc sztuczność jego podopiecznych miała być gorzkim znakiem tego, iż wolność w dzisiejszej Rosji nie prawdziwa, a sztuczna jest w istocie? Czy sznurki nie dowodzą, że swoboda fikołków, fruwania i klaunad urokliwie kretyńskich to pozór, gdyż za sznurki Kreml, ba, nawet sam Wielki Dżudoka, Hokeista, Wędkarz i Nieludzko Skuteczny Poszukiwacz Skarbów pociąga? Słowem, czy teatralny cyrk Antonowa nie jest aby protest-cyrkiem, tym smutniejszym, że śmiesznym?...
Na teatralnym festiwalu Materia Prima, po trzech, może pięciu przedstawieniach, także po Antonowa "Cyrku na sznurkach", znajomi, raczej dalsi niż bliżsi, zagadywali mnie w kolejce do szatni: "O czym to było?", "Jaki tego sens?", "Jaką ważką lekcję w kwestii aktualnych spraw polskich winniśmy wyciągnąć?", "Przeciwko czemu to było? Przeciwko czemu bądź w czego obronie? Hę?" Za każdym razem odpowiadałem kwaskowato, sobie, nie im: "Pies Pawłowa..."
Coś się takiego porobiło ze zwykłymi teatromanami, ale głównie z dynamicznymi teatralnymi recenzentami, z członkami tak zwanej Młodej Siły Krytycznej – że w ich pobliżu człowiekowi natychmiast przychodzi na myśl słynny uczony Iwan Pawłow i gruntownie zbadane przezeń odruchy bezwarunkowe zwierząt. Bo tak, jak na widok kiełbasy ślina na pysk psa Pawłowa wstępuje, tak po dowolnym teatralnym seansie - członków Młodej Siły Krytycznej nieuchronnie dopada publicystyczny ślinotok. Publicystyczny, psychologiczny, socjologiczny bądź historiozoficzny, lecz zawsze fundamentalny. Nagle spieniona ideologicznie młodzież – dość kłopotliwy to jest widok dla otoczenia, kłopotliwy i cokolwiek niesmaczny. I pewnie dla poprawy tak dotkniętego smaku, uparcie wracały na festiwalu Materia Prima te Jana Kotta słowa o istocie arcydzieła Samuela Becketta, zdania z tomu "Lustro".
"Drzewo w pierwszym akcie jest drzewem, niczym innym; w akcie drugim ma pięć albo sześć listków. Listki znaczą zmianę, ale czy czasu? Niekoniecznie: znaczą, że są na drzewie listki. Chłopak, który przychodzi z posłaniem od pana Godota – i w akcie drugim albo ponownie on sam, albo jego brat – tyle wiemy, że przychodzi z poleceniem od pana Godota. Godot jest tylko Godotem, na którego przyjście czekają Vladimir i Estragon na rozstaju dróg. Spektakl jest o czekaniu, ale czekanie nie znaczy nic więcej niż czekanie".
Jak lekko brzmią te słowa o sednie "Czekając na Godota", o sednie teatru w ogóle - jak jasno brzmią one w świecie, gdzie ideologiczny ślinotok pozwalał przenikliwym analitykom, także obcym, rozszyfrowywać widmową figurę Godota jako Boga, Miłość, Nadzieję, Śmierć, Milczenie, Życie, Sens Życia, Autentyczną Jaźń, Piękno, a także Poznanie. Nawet więcej. W szczytowej formie będąc, ideologiczny ślinotok ulepił równanie wstrząsające, w którym Godot to - generał Charles de Gaulle. A u nas? Czy, dajmy na to, Donald Tusk jako Godot, byłby nieziemską groteską? Przeciwnie. Byłby ściśle nadwiślańską normalnością. Takim rodzajem normalności, jakiego nie było na festiwalu Materia Prima, spotkaniu, na które Adolf Weltschek, dyrektor Teatru Groteska - od 10 lat, co drugi rok, sprowadza sceniczne sny.
8 dni lutego, 12 teatralnych trup ze świata całego i na 7 scenach Krakowa - 12 snów, ulepionych przez ludzi, dla których teatr to teatr, nie śrubokręt do nastawiania „zwichniętych stawów świata”, ani nie katalog przykazań, jak żyć godnie, a nawet dumnie. 12 snów w różnych poetykach – trochę kukiełek i marionetek, odrobina teatru tańca, baletu i pantomimy, niewiele słów, wiele gestów, a najwięcej – czarodziejstwa. 12 opowieści tkanych z finezyjnej sztuczności, nie wstydzących się iluzji, alchemii gestów niecodziennych, papuziej barwności nut. 12 baśni, którym do istnienia nie są potrzebne żadne toporne kontakty z rzeczywistością, żadne konteksty spoza sceny, żadne usprawiedliwienia, pisane przez ulicę. 12 seansów, z których żaden nie jest kawałkiem prawdziwego życia, ani tym zwierciadłem Stendhala, co to je artysta winien obnosić po gościńcu, udając przy tym, że kształt samego zwierciadła nie ma znaczenia, gdyż znaczenie ma jedynie pokorne odbicie świata w taszczonym szkle. W opowieściach, które zjechały na festiwal, sednem jest właśnie kształt, forma, intonacja, więc nie to, co jest opowiedziane, lecz to, jak. Ściśle mówiąc – to, co jest opowiedziane, jest sposobem, w jaki jest opowiadane. Po prostu – festiwalowe historie nie są przezroczyste, żadna nie jest pokornym mułem w czapce niewidce, dzielnie taszczącym na grzbiecie idee szalenie ważkie i wyraziste, każda o wadze dwóch ton. Nie znaczy to, że opowiastki są pląsem czystej, pustej formy, czymś na podobieństwo powieści, o napisaniu której marzył Gustaw Flaubert, powieści nic nie znaczącej, nie do zweryfikowania przez życie, ale fantastycznie migotliwej. Owszem, każde z przedstawień ma sens, tyle tylko, że na wysokim, intymnym poziomie, i całkowicie poza jakimkolwiek uwikłaniem w doraźność. Sens ten nie jest podany na tacy, jako teza do przyjęcia bez szemrania. Jest sensem do opowiedzenia go sobie przez tych, którzy siedzieli na widowni - przez każdego z osobna i tylko jemu samemu. Jest sensem-odpowiedzią. Odpowiedzią, gdyż 12 seansów festiwalu to 12 pytań, bezradnych pytań o samotność, kruchą miłość, umieranie, siłę lub bezsiłę pamiętania, o kilka jeszcze innych drobin, nie przyklejonych do żadnego kalendarza i żadnego kawałka globu. I w każdym z seansów wybrzmieć by mogły te zdania Antoniego Czechowa, które padły w prologu "Donki – listu do Czechowa" kompanii Finzi Pasca ze Szwajcarii: "Życia nie powinno się pokazywać takim, jakie jest, ani takim, jakie być powinno, ale takim, jakie pojawia się w snach". I w każdym świetnie by się czuły zdania Jana Kotta o sednie "Godota...", o sednie teatru w ogóle.
Nie chce być inaczej. W teatrze prawdziwym drzewo to drzewo nieprawdziwe, a nie insynuowanie drzewa realnego za oknem teatru. Listki to listki, chłopczyk to chłopczyk, Godot zaś to Godot. Na festiwalu – flamenco to flamenco, lodowe talerze to lodowe talerze, polana to polana, płaszcz to płaszcz, manekin to manekin, słowem - cokolwiek jest tylko tym czymś, sobą, w całej pełni, samowystarczalne, samoistne, doskonałe. Czekanie nie znaczy nic więcej niż czekanie, tak właśnie. Zaś trzy drewniane małpy na sznurkach nie znaczą nic więcej niż trzy drewniane małpy na sznurkach.
Owszem, trudne to jest do pojęcia. Dla teatromanów wytresowanych na sztuce permanentnych podtekstów i znaczących, ze sceny na widownię sunących brawurowo mrugnięć - nie mrugające opowieści potwornie skomplikowane są do przeczytania. Może jednak nie jest za późno? Istnieje festiwal Materia Prima, istnieje i powtarza się, a jak by nie patrzeć, głównie temu on służy, aby teatromani Iwana Pawłowa - na powrót nauczyli się czytać scenę normalnie. Co dwa lata Adolf Weltschek po prostu wraca do źródeł - przypomina o starym sednie. Może rzeczywiście nie jest za późno, by nie tylko on wracał do zamierzchłej chwili, o której mądrzy tak oto powiadają.
Poezja, czyli przecież i teatr, powstała odległego dnia, kiedy pod wieczór, doszczętnie znudzony oczywistościami otaczającej go rzeczywistości, neandertalski chłopczyk wyskoczył naraz z wysokich traw i wrzeszcząc: "Wilk! Potworny wilk mnie goni!" – pognał do rodzinnej jaskini, budząc przerażenie dorosłych. Dowcip w tym, iż żadnego prawdziwego wilka – nie było. Był jedynie potworny strach w każdym, kto usłyszał czystą iluzję chłopczyka. Był jedynie teatr rzeczywiście wielki.
Paweł Głowacki