Pożegnalna bajka

Ostatnia aktualizacja: 22.03.2019 16:36
A kiedy wreszcie nieruchomieje na krawędzi trawiastej, wysokiej skarpy – widzi ocean, falującą wodę, obojętną aż po horyzont. Nigdy jeszcze nie czuł się tak nikły. I to jest dobre. To jest najlepsze.
Akira Kurosawa
Akira KurosawaFoto: Anatoly Kovtun/PAP/ITAR-TASS

Nauczyła się wyłuskiwać z deszczu głosy zagubione w przeszłości domu, głosy najbardziej wzruszające i najczystsze.

Gabriel Garcia Marquez "Mężczyzna przychodzi w deszczu"


     Tym razem Akira Kurosawa nie zdążył już zobaczyć, usłyszeć świata, który napisał. Ulepiony ze zdań uśmiechnięty samuraj pozostał dla niego niewidzialny, słowa "szmer deszczu" – dla niego nie nabrały żadnego brzmienia. A niewiele zabrakło. 23 marca tamtego roku ukończył 88 rok życia i tak jak zawsze wszystko dopiął na ostatni guzik. Scenariusz, pisany przezeń na kanwie opowiadania Shugoro Yamamoto, był gotowy, zegarmistrzowsko precyzyjny scenopis także. Plenery i wnętrza czekały na kamerę, i nic już nie trzeba było poprawiać w kostiumach, jak zwykle doskonałych. A aktorzy? Oprócz radości, że staną się oto niebawem widmami w kolejnej wielkiej bajce japońskiego Szekspira kina – cóż innego im pozostało? Tak, niewiele zabrakło, by film "Po deszczu" zaczął nabierać ciała i brzmień. Lecz udar, który nawiedził mózg Kurosawy 6 września 1998 roku, okazał się zbyt gwałtowny, kategoryczny. Kurosawa nie zdołał już wrócić. Ci, którzy zostali po naszej stronie – cóż mieli robić? Zapomnieć o bajce? Jak aktorzy, którzy po nagłej śmierci Tadeusza Kantora domknęli jego pożegnalny seans "Dziś są moje urodziny" – Takashi Koizumi, asystent Kurosawy, dokończył jego pożegnalną bajkę, nakręcił "Po deszczu". I od pierwszych kadrów jest tak, jak miało być. Jest oto oczekiwanie, aż skończy się babiloński deszcz...

     Kiedy Koizumi kręcił w 1998, 1999 roku pożegnalną bajkę Kurosawy – co się działo w Japonii? Zapewne wiele istotnych zdarzeń miało miejsce. Tak w Japonii, jak i na globie całym – zaistniało sporo faktów, na które należało reagować sztuką, angażować się troskliwie. Protestując albo wspierając, próbując naprawiać lub łagodzić fatalne efekty, pocieszać bądź uczyć, przestrzegać i napominać, szydzić i głaskać, słowem – borykać się z ułomną rzeczywistością. A w pożegnalnej bajce Kurosawy, w filmie Koizumiego? Trwa oto w Japonii era Kyoko (1716 – 1735) i od wielu dni pada deszcz ogromny, uparty, porównywalny z tym, co u Gabriela Garcii Marqueza bezlitośnie mruczy w "Stu latach samotności", w opowiadaniu "Monolog Izabeli patrzącej na deszcz w Macondo" i na stronach drobiazgu "Mężczyzna przychodzi w deszczu". Kilka, kilkanaście pierwszych ujęć filmu Koizumiego wystarcza, by przypomniały się te zdania...

     "Znała już przestrach, który ją ogarniał, gdy siadała, by posłuchać deszczu"... "Zobaczyłam ojca w fotelu na biegunach, opierającego o poduszki obolałe kręgi i jego oczy smutnie zagubione w labiryncie deszczu"... "Czułam się przemieniona w opustoszałą łąkę, pełną alg i huby, oślizłych, rozmiękłych grzybów, w łąkę owocującą odpychającą florą wilgoci, ciemności"... "Teraz musimy się modlić. Woda podmyła groby i biedni zmarli pływają po cmentarzu"... "Świadomość czasu, i tak zakłócona już od wczoraj, całkowicie się zatarła. Więc nie było czwartku"... "Następnego dnia panowała ta sama atmosfera, bez koloru, bez zapachu, bez temperatury"... "Ale ojciec nie wrócił: zagubił się w czasie"...

W marnym zajeździe, daleko od głównych traktów, szare widma, co mogłyby być ulepione właśnie z tych słów Marqueza, sennie czekają, aż ucichnie mokry szmer, szare wody rzeki opadną i będzie można znów ruszyć w swoją drogę. Jest wśród widm samuraj bez pana, ronin, wędrujący z żoną w poszukiwania spokoju. Dziwny to ronin, zdumiewający, gdyż jest ciepło, wręcz potulnie uśmiechnięty prawie bez ustanku. Arcymistrz samurajskiej sztuki walki, owszem, lecz taki arcymistrz, który zawsze, kiedy zwycięża – a nie przegrywa nigdy - pokornie prosi wroga o wybaczenie. Więcej. Wcale często bywa, że tuż przed pojedynkiem – pochyla głowę i odmawia udziału w trupiej grze, jakby się zawczasu poddawał. To wszystko są dla normalnego świata gesty nie do pojęcia, gesty uwierające, nie dające spokoju, każące dociekać ich prawdziwego sensu. I kuszą one diabelnie, by się mścić na wiecznie uśmiechniętym. Jak inne wędrowne widma ulepione mogłyby być z deszczowych słów Marqueza, tak uśmiechniętemu roninowi bardzo blisko jest do zdań, z których Fiodor Dostojewski ulepił w „Idiocie” nie dającą światu spokoju figurę potulnego Lwa Nikołajewicza Myszkina, zwłaszcza do tego o nim zdania, wykrzyczanego przez Nastazję Filipowną Baraszkow: "Żegnaj, książę, pierwszy raz w życiu widziałam człowieka!". Ronin-Idiota jest właśnie taki, kiedy pada deszcz, i pozostanie taki, gdy deszcz w końcu zamilknie. Nie przestaje być uśmiechnięty po ludzku. Jak kto woli – nie przestaje być zwyczajnie dobry, zwyczajnie uważny na każde wcielenie bólu.

     I to już wszystko, prawie wszystko. Dziś, gdy w 109. rocznicę urodzin Kurosawy oglądam jego pożegnalną bajkę, której nie zobaczył, nie usłyszał – konkretne przygody drugiego Idioty są tak samo mało ważne, jak mało ważne były zawsze. Istotna jest tylko fantastyczna czułość, jaką ma Koizumi dla znaków, które pozostawił Kurosawa, znaków w jego starych filmach i tych przed dniem udaru kreślonych na stronicach bajki „Po deszczu”. Fantastyczna jest ta czułość - pozwoliła ulepić ze znaków Kurosawy krajobraz stary jak świat i niezmienny jak świat. W „Po deszczu” nic się w istocie nie zmienia, gdy wreszcie przestaje padać. Przygody drugiego Idioty, albo kogokolwiek innego, są najmniej istotne, bo niezmienna jest nikłość ludzkiej figurki, powoli wędrującej swoją drogą.

     Nikły ronin idzie więc niespiesznie, wędruje w poszukiwaniu spokoju, uśmiechając się uparcie. Szare, sennie płynące rzeki, całkiem jak czas, są niezmiennie za duże i doskonale obojętne. Podobnie - lasy, łąki, góry i labirynty deszczów, po których nastają identycznie obojętne labirynty słońca. Idzie drugi Idiota, idzie z żoną, w górę, w dół, znów w górę... A kiedy wreszcie nieruchomieje na krawędzi trawiastej, wysokiej skarpy – widzi ocean, falującą wodę, obojętną aż po horyzont. Nigdy jeszcze nie czuł się tak nikły. I to jest dobre. To jest najlepsze. Czuje spokój. Wreszcie tak! Nie ma już po co dalej iść. Uśmiecha się. Oczywiście, że się uśmiecha.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki