Co to, to nie! - wtrącił nagle Don Kichote - co do dzwonów, to wielka nieścisłość, mistrzu Piotrze, bowiem u Maurów nie używają dzwonów, jeno kotłów i krzywuł podobnych naszym obojom; przeto owo bicie w dzwony w Sansuenie jest ani chybi wielką niedorzecznością.
Cervantes "Don Kichote"
Gdy upadły zacne argumenty, gdy sam Jorge Luis Borges okazał się wodą na szyi gęsiej, słowem, gdy zrobił Piotr wszystko, co mógł, by obronić swój projekt, a członkowie komisji egzaminacyjnej dalej wsuwali ołówki w nosy i obracali, udając, że nosy to temperówki - w rozpaczy, na krawędzi omdlenia Piotr sięgnął po banał. To jak z pradziadkiem, szanowna komisjo! - jęknął, kiedy po raz setny zobaczył, że z profesorskich nosów wypadają drewniane wiórki. Gdy młody człowiek jest elementarnie normalny - ciągnął - i naprawdę chce poznać myśli swego stuletniego pradziadka o współczesności, chce usłyszeć jego ocenę teraźniejszości - co czyni?...
Jakim cudem do głowy Piotrkowi wpadło, by złożyć papiery na Wydział Reżyserii Dramatu? I do tego - w Polsce, w grodzie Kraka!!! Framuga? Biegł schodami, uderzył czołem we framugę okna, stracił przytomność, pociekła krew, a okno niemyte, więc zakażenie, szpital, miesięczna maligna na styku tego i tamtego świata - i stąd, z dna zmartwychwstania, wziął się cudaczny ten pomysł, że zostanie inscenizatorem teatralnym, artystą w sztuce maligny, mieszania snu z jawą, iluzji z realnością? A przecież mógł Piotrek pozostać, kim był od roku 1939 - Pierrem Menardem, widmem opowiastki "Pierre Menard, autor Don Kichota", którą Borges stworzył, gdy miesiąc po uderzeniu głową we framugę otwartego okna wykaraskał się z maligny mieszającej ten świat z tamtym. Mógł Piotrek spokojnie dalej zadziwiać glob swym przez Borgesa podarowanym mu konceptem napisania „"Don Kichota" trzy stulecia po dniu, w którym "Don Kichota" ukończył Cervantes. Napisania go słowo w słowo, jak w oryginale. Nie przepisania, nie skopiowania, a napisania... Odstawmy na bok Borgesa labirynt, od 80 lat przez tęgie głowy penetrowany. Niech starczy, że "Pierre Menard, autor Don Kichota" w istocie swej jest opowieścią nie o fantastycznym pisaniu, lecz o sztuce czytania normalnego. I niech starczy, że Menardowi znudziło się być widmem literackim, więc złożył papiery na reżyserię, a dla ułatwienia pracy komisji - spolszczył sobie imię. Dlaczego wybrał tę krainę? Wielkim nadwiślański reżyser teatralny, Konrad Swinarski, twierdził ponoć, że aby sensownie wystawić "Hamleta", trzeba wystawić wszystkie słowa "Hamleta" oraz w kolejności, jaką nadał im Szekspir. Słyszał o tym Piotrek i wybrał Polskę, gdyż sądził, że będący wnuczętami i wnuczkami Swinarskiego profesorowie w lot pojmą jego pracę egzaminacyjną, która była doskonałym powtórzeniem oryginału.
Pokrzepiony faktem, że wieki temu Szekspir wystawił w teatrze "Pod Kulą Ziemską" jedną scenę z arcydzieła Cervantesa - Piotrek wybrał na egzamin fragment "Don Kichota", kiedy błędny rycerz spotyka w gospodzie innego Piotra, mistrza, artystę cudnej szopki i jego wierną małpę wróżbiarkę. Nie napracował się Piotrek. Z mocy wyobraźni Borgesa - fragment ten, jak i całego "Don Kichota”, miał Piotrek gotowy od roku 1939. We fragmencie tym egzaminacyjnym więc wszystko ze słowami Piotrka i Cervantesa było tak jak w opowiastce Borgesa było ze słowami Pierre’a i Cervantesa. Identyczność! "Tymczasem w drzwi gospody wszedł człowiek odziany cały w koźle skóry, z których miał pludry, kabat, skórznie, i donośnym głosem rzekł: - Panie gospodarzu, czy macie miejsce? Oto wiozę małpę wróżbiarkę i szopkę z Uwolnieniem Melisendry". Tak na początku XVII wieku zaczyna rzeczony fragment pisarz hiszpański. A tak widzi go i słyszy Piotrek w swej egzaminacyjnej pracy. "Tymczasem w drzwi gospody wszedł człowiek odziany cały w koźle skóry, z których miał pludry, kabat, skórznie, i donośnym głosem rzekł: - Panie gospodarzu, czy macie miejsce? Oto wiozę małpę wróżbiarkę i szopkę z Uwolnieniem Melisendry". Tak, identyczność. I ten gest schylenia głowy przed oryginałem - zgubił Piotrka.
Gdy wszedł do sali - profesorowie już obracali ołówki w nosach swoich. Panie w dziurkach lewych, panowie - w prawych. Wszyscy, prócz jednego, drobnego w kolorowych okularach, co siedział z boku i chichotał. Prócz niego - wszyscy z potwornym, nieludzkim trudem przeczytali reżyserski projekt Piotrka, i z rozpaczy z powodu braku inscenizacyjnej odwagi Piotrka - jęli temperować ołówki nosami, jakby chcieli utemperować kompletną pasywność kandydata. I wciąż powtarzali właściwie jedno pytanie, jedno rozczarowanie: "Czemuś taki nie do zniesienia nieambitny jest, młodzieńcze? Hę?" Już po pięciu minutach Piotrkowi pierwszy raz dostrzegł, jak po górnej wardze długiej i wytwornej pani profesor zsuwają się ze szmerem pierwsze tego dnia wiórki.
Cóż miał robić? Robił, co mógł, by wyjaśnić identyczność swego dzieła z oryginałem. Mówił o pokorze, mówił, że trzeba ufać autorowi, mówił, że nie warto się mądrzyć, mówił, iż mądrze jest założyć, że autor wie lepiej, mówił, że zawsze należy badać, ile się traci, zmieniając oryginał, słowem - recytował elementarz, klepał abecadło zdrowego rozsądku, przypominał, że jeśli "Ala ma kota", to "Ala ma kota", a nie "Józek ma kozę", oraz że 2+2=4 zawsze i wszędzie. A pedagogiczne ciało Wydziału Reżyserii temperowało coraz mocarniej. Wysoki, siwy profesor z ukochanym rowerem na ramieniu - tak się Piotrkiem zmartwił, że w wolną dziurkę nosową wcisnął ołówek drugi i temperował - dwa naraz. Ba! Młoda pedagożka w wełnianej czapce Smerfa tak opętańczo i awangardowo kręciła ołówkiem, że dowierciła się do terenów nad nosem, gdzie ołówek, wyobraźcie sobie, cudownie zakręcił o 180 stopni i - wyszedł dziurką drugą, ukazując wybitnie natemperowany szpic! A siedzący z boku drobny profesor w kolorowych okularach? Chichotał coraz raźniej. I cóż miał na to wszystko rzec Piotr? Do Cervantesa wrócił i sięgnął po Borgesa.
Wskazywał na tę chwilę szopkowego przedstawienia mistrza Piotra, kiedy błędny rycerz przerywa spektakl, bo mistrz Piotr bardzo starą opowieść kretyńsko unowocześnił współczesnymi katolickimi dzwonami. Lecz dodał, że jak tych dzwonów kretyńskich nie liczyć, to mistrz Piotr starą rycerską bajkę Uwolnienie Melisendry zawsze, w każdej karczmie, snuje widzom identycznie, słowo w słowo tak, jak brzmi ona w oryginale, oraz przy pomocy równie starych lalek i sztucznych krajobrazów, od zawsze niezmienionych. I że właśnie dlatego, za przyczyną identyczności właśnie, opowieść tak mocno działa na błędnego rycerza, tak intensywnie wpływa na jego teraźniejszość, tak bezlitośnie teraźniejszość tę interpretuje, że błędny rycerz zrywa się z ławki, miecz dobywa i szopkę ciąć zaczyna, zwłaszcza laleczki rycerzy złego króla, a tnie po to, by ocalić uciekającą ze swym ukochanym księżniczkę Melisendrę! Po czym, pokładając wszystkie nadzieje w polskości, cytuje Piotrek wielkiego, dobrze profesorom znanego Polaka, Jana Kotta. "Hamlet jest jak gąbka – wsysa każdą współczesność". Recytuje to Piotrek i znów sięga po elementarz, abecadło, oczywistość. Pyta: "Co tu jest wsysane, a co wsysa? Co mocniejsze, co słabsze? Co rządzi i decyduje, a co jest powolne?” I dalej: „Po wessaniu współczesności – gąbka dalej jest gąbką, ma ten sam kształt, te same wymiary, ten sam kolor, jest porowata, jak była. Dalej jest tą co zawsze gąbką, a co ze współczesnością? Można wyczuć jej wspaniale dyskretną, wilgotną obecność, kiedy się gąbkę dotknie, lub kiedy się ją powącha"... Ale jak w starej opowieści wywąchać dyskretną obecność współczesności skoro się nosem temperuje ołówkami przeznaczone do kreślenia, przeinaczania, uwspółcześniania starych opowieści?... Nie, tego pytania Piotrek nie zadał. Zaś kiedy rzucił jako ostatnią swą deskę ratunku Borgesa - drobny profesor w kolorowych okularach zaczął śmiać się wręcz niepoczytalnie.
Piotrek wyrecytował komisji całą opowiastkę o Menardzie. Nie powtórzymy tego. Przywołamy tylko jedną z dwóch inspiracji Menarda. Były nią książki w sumie tak kretyńskie jak lwia część współczesnych nadwiślańskich dzieł teatralnych: „Pasożytnicze książki, które umieszczają Chrystusa na bulwarze, Hamleta na Cannebière czy też Don Kichota na Wall Street. Jak każdy człowiek obdarzony dobrym gustem, Menard czuł odrazę do tych zbędnych maskarad - zdolnych jedynie do wywoływania w nas prymitywnej przyjemności anachronizmu czy też (co gorsze) czarowania trywialnym pomysłem, że wszystkie epoki są jednakowe lub że są różne”. I przywołamy słowa najistotniejsze - sedno marzenia Menarda. "Być, w jakiś sposób, Cervantesem i dojść do Don Kichota wydało mu się mniej trudne - a więc mniej interesujące - niż pozostać Pierre Menardem i dojść do Don Kichota poprzez doświadczenia Pierre Menarda". Tu Piotrek znalazł swój finalny banał, który też nie pomógł. A drobny profesor w kolorowych okularach, płacząc ze śmiechu, tarzał się po zawalonej ołówkowymi wiórkami podłodze.
Do sonaty Beethovena, obrazu van Gogha, sztuki Sofoklesa, rzeźby Rodina, wiersza Herberta lub powieści Prousta - dojść poprzez swoje doświadczenia... Tu Piotrek był niczym pani tłumacząca przedszkolakom zasadę działania sznurówki. Co robić - mówił powoli - co robić, chcąc usłyszeć sądy pradziadek o współczesności? Nie przeszkadzać. Niech mówi co i jak chce. W swoim rytmie, swoją intonacją, kaszląc w połowie zdania, gubiąc słowa, używając dziś już niepojętych określeń i nazw dawno umarłych. Nie gmerać w jego starym mówieniu, nie zmieniać go, nie sugerować, nie podpowiadać, nie inscenizować bajki. Albo chcesz usłyszeć opowieść pradziadka o sobie, albo na swoje kopyto nachalnie inscenizujesz mówienie pradziadka. Lecz wtedy w efekcie usłyszysz nie pradziadka, a siebie. Owszem, można i tak. Lecz po co niepokoić pradziadka, skoro chce się usłyszeć siebie? Tak, niech pradziadek mówi bez twojej ingerencji, zwłaszcza że przecież i tak ingerujesz! Ingerujesz, bo kiedy czytasz, słuchasz pradziadka - wieki, które was dzielą, lecz które tylko ty znasz, są w tobie i z automatu przyklejają się delikatnie do opowieści pradziadka, lekko zmieniając jej zapach i smak. Jak woda zmieniająca odrobinę stary zapach i stary smak gąbki. Don Kichote Menarda jest na pierwszy rzut oka i takie przystawienie ucha identyczny z Don Kichotem Cervantesa, lecz w istocie tkwią w nim wszystkie nędze i radości 300 lat, dzielących czas Cervantesa od czasu Menarda. I tak samo jest, szanowna komisjo, z moim fragmentem Don Kichota. Bo tak jest w teatrze ze wszystkim, od zawsze...
Nikt nie zauważył tej Piotra finałowej majestatyczności. Ołówkami - a każdy pedagogicznym nosem naostrzony niczym igła - profesorowie zbiorową pałę Piotrowi postawili. Drobny profesor w kolorowych okularach jednak przeżył długi atak śmiechu. Podniósł się z podłogi, otrzepał garderobę z wiórków, podszedł do Piotrka, klepnął go w ramię, odwrócił się i odszedł. Nic nie powiedział. Westchnął tylko, jak zawsze tajemniczo: "Obym się mylił... Oj, obym się mylił..."
Pani w wełnianej czapce Smerfa bitą godzinę siłowała się z ołówkiem, który cudownie zakręcił w jej nosie. Ciągnęła i pchała, szarpała i kręciła - i nic. Dopiero sprzątaczka Jadzia, co zjawiła się o zmierzchu, wprawiona w sztuce trudnego przetykania - pomogła. Jak zwykle decydujący okazał się Jadzi giętki, aluminiowy wężyk.
Paweł Głowacki