Przyglądam się fotograficznej ikonie, która zdobi okładkę drugiego wydania autobiograficznej księgi Chrisa Niedenthala "Zawód: fotograf" (Marginesy, Warszawa 2020), przyglądam się, podziwiam całkowitą samowystarczalność ikony i z pełną powagą myślę sobie, że gdyby Marcello Bacciarelli miał dziś powtórnie malować portret Bolesława Chrobrego – pewnie zrezygnowałby z głowy piastowskiego króla, zostawiając na płótnie tylko słynny miecz, nieruchomo wiszący pośród białych obłoków nad Polską. No bo po cóż komu Chrobry dzisiaj, skoro mamy święty Szczerbiec na Wawelu?
Ilu Polaków nie zna zdjęcia, które zdobi okładkę autobiografii Niedenthala? Dwóch na krzyż? Oto Warszawa, dawna zima, szary śnieg, kilku skulonych przechodniów na skrzyżowaniu, wojskowy transporter opancerzony i żołnierze, w głębi zaś gmach kina ozdobiony neonem Kino MOSKWA oraz afiszem reklamującym najnowsze filmowe arcydzieło Francisa Forda Coppoli – Czas Apokalipsy.
Zdjęcie to, 14 grudnia roku 1981 zrobione przez Niedenthala z okna klatki schodowej domu naprzeciwko Kina Moskwa – w istocie nie jest zdjęciem. Już od dawna nie. Czym zatem jest? Ikoną stanu wojennego? Legendą? Symbolem? Wielką metaforą losu polskiego? Czarno-białym znakiem nieśmiertelności? Innej retoryki użyję, po inne asocjacje sięgnę. Ala ma kota - fraza, której zupełnie zbędny jest jej autor Marian Falski. Wahanie Być, albo nie być, co sobie w sztuce istnienia samodzielnego od wieków radzi bez pomocy "Hamleta", bez ojcowskiej troski Williama Szekspira. I warto też przywołać jeszcze to powszechne zdziwienie w chwili, kiedy któryś ze sławetnych lektorów polskich, mężczyzn o głosach nieludzko pięknych, naraz w telewizji prywatnie się ukazywał – zdziwienie nasze nie tym, że hipnotyczny tembr posiada oto akurat taką twarz, lecz tym, że w ogóle posiada twarz, oraz że jest to oblicze przyziemne, a nie anielskie – gębę, nie cud!
Trochę jak w czarnych dziurach dookolna materia – w ikonicznych artefaktach znika na amen wszystko, co nie jest nimi samymi. Tamtego grudniowego dnia Niedenthal pstryknął zatem – mit. Pstryknął i – przepadł w nim. Mówiąc dokładniej – zaczął znikać chwilę później. Od dnia, w którym mityczny kadr, przez niemieckiego studenta do zachodniego Berlina przemycony, na okładce Newsweeka objawił się światu – mityczny kadr metodycznie połykał Niedenthala kawałek po kawałku. Z niektórymi, wybranymi artystami bywa tak, że tworząc arcydzieło, bezwiednie tworzą zarazem nienasyconego potwora. Taki sobie gorzko ironiczny rodzaj szczęścia, taka sobie dwuznaczna forma nieśmiertelności. Historia, zwłaszcza wydarzenie epokowe, czasem wciska całe życie wybranych w jeden jedyny ich gest, ot, w pstryknięcie choćby. Po czym nawet i to znika. Zostaje jeno sam efekt gestu – ślad po pstryknięciu.
Dziś fotografia, co pożarła jej twórcę, zdobi okładkę jego autobiografii! Urokliwy paradoks. Albo zemsta życia w sumie zwyczajnego. Prostokątna czarno-biała polska ikona stanu wojennego jest na pół przecięta czcionkami ułożonymi w imię i nazwisko: Chris Niedenthal. Wygląda to tak, jak by ktoś dawał z dna przepaści znak, że jednak istnieje, że jest, żyje, ma własną twarz, to znaczy pamięć, i wie, kim jest, gdyż potrafi wracać, iść w tył, daleko za siebie, aż do swych początków. Znak jest obszerny, elokwentny, ma wiele do powiedzenia. Liczy sobie grubo ponad pół tysiąca stronic. Całe Niedenthala życie - w drobinach jego słów i w mrowiu detali kilkudziesięciu, może nawet kilkuset zdjęć autorstwa samego Niedenthala, a także tych wyciągniętych przezeń z wielu rodzinnych albumów, nad którymi kilka pokoleń Niedenthalów powtarzało wciąż ten sam, dobrze znany pokoleniom wszystkich innych rodzin, nieuchronny refren liryczny, to samo westchnienie: Mój Boże… Pradziadowie zatem, pradziadowie i prababki, dziadowie, babki, ojciec i matka, wędrowanie, ucieczka, wojna, koniec wojny, Londyn, Peru i Brazylia, powrót do Polski, sąsiad, co sam robił puzzle, jak by nie chcąc zapomnieć o nieodwracalnej rozsypce świata, opowieść starszej niewiasty, co nie miała żadnych wątpliwości, że wiele lat po wojnie regularnie widywała w Warszawie na spacerze jednego ze stryjów Niedenthala, który to stryj zginął w Powstaniu Warszawskim, jeszcze mały Niedenthal z pierwszym swoim aparatem fotograficznym, co jak kompas wisi na chłopięcej piersi, i jeszcze zamieszkali w Ameryce Południowej wuj i wujenka, których wiele lat później Jarosław Iwaszkiewicz zmienił w jednym ze swych opowiadań w widma nieśmiertelne… Słowem, pod okładką ze świętym polskim zdjęciem, z krajobrazem lęku, żelaza i śniegu – jest przypomniane wszystko. To znaczy – wszystko jest opowiedziane. Zamknięte.
W prześwietnym drobiazgu Jorge Luisa Borgesa "Tajemny cud", Jaromil Hladik ma zostać rozstrzelany o świcie. Gdy zjawiają się, jak w księdze Niedenthala, tajemnice starych zdjęć - zawsze wtedy wraca do mnie ta Borgesa historia o ocaleniu opowieści. Hladik jest pisarzem, niewielkim, lecz jednak. Gdy go aresztowano, był w trakcie tworzenia dzieła życia – tragedii "Wrogowie", w której zapragnął zawrzeć siebie, wierszem siebie opowiedzieć, wierszem, gdyż forma ta nie pozwala zapomnieć widzom o nierzeczywistości, warunku sztuki. Do finału brakowało mu dwóch aktów. Ostatniej nocy przed egzekucją prosi Boga o litość. Aby doprowadzić do końca ten dramat, który może usprawiedliwić mnie i usprawiedliwić Ciebie, potrzeba mi jeszcze jednego roku. Przyznaj mi te dni, Ty, do którego należą stulecia i czas. O świcie pluton uformował się w szyku. Hladik, stojąc przy murze koszar, czekał na salwę. Absurdalnie przypomniał sobie wstępne przygotowania czynione przez fotografów. Ciężka kropla deszczu musnęła mu skroń i powoli spływała po policzku; sierżant wykrzyknął ostateczną komendę. I wtedy naraz – wszechświat fizyczny zatrzymał się. Żołnierze i wycelowane weń karabiny – wszystko nagle skamieniało. Także ramię sierżanta. Na jedną z płyt podwórza pszczoła rzucała nieruchomy cień. Wiatr zatrzymał się jak na obrazie. Hladik próbował krzyknąć, poruszyć ręką. Zrozumiał, że jest sparaliżowany. Zasnął. Gdy się zbudził, świat trwał nieruchomy i głuchy. Trwała na jego policzku kropla wody, na podwórzu cień pszczoły; dym z papierosa, którego wypalił, nie rozwiewał się. Hladik zrozumiał. Zlitował się Bóg, przyznał dodatkowy rok, pozwolił Hladikowi zamknąć opowieść o Hladiku. I to się udało! Nie dysponował Hladik niczym prócz pamięci, lecz tyle wystarczyło. Ostatniego dnia litości znalazł ostatni brakujący mu przymiotnik, postawił w myśli finałową kropkę. Był szczęśliwy. Kropla wody podjęła swą wędrówkę po jego policzku. Tak. Ruszył cień pszczoły. Ruszyło wszystko…
Gdyby tamtego grudniowego dnia ktoś zrobił Niedenthalowi fotograficzny portret dokładnie w sekundzie pstrykania przezeń mitycznego kadru – na tym niemożliwym, już na wieki jedynie widmowym portrecie Niedenthal przypominałby skamieniałego na rok Hladika, któremu Bóg pozwolił zanotować pamięć. Więc tak jak w rzeczywistości przy biurku – na rzeczonym portrecie jedynie w głowie spisywałby skamieniały Niedenthal pamięć własną, na grubo ponad pięciuset stronicach księgi "Zawód: fotograf", detal po detalu, okruch za okruchem, omszałe zdjęcie po zdjęciu omszałym – pokazywałby jasno, kim jest.
I tak oto Niedenthal - powrócił. Niespiesznie obszedł swój czas przeszły, swój, ale też jeszcze odleglejszy, sprzed jego narodzin. Z właściwą najświetniejszym fotografom chłodną czułością – sportretował wiele widm, wyłowił i powtórzył gesty, spojrzenia wielu duchów. Poukładał gigantyczne puzzle, choć przecież dobrze wiedział, że tylko kwestią czasu jest, jak rozsypią się one na amen.
Obszedł spory kawał czasu i przestrzeni. Opowiedział siebie. I teraz jego zdjęcie ikoniczne - ten z lęku, żelaza i śniegu złożony widok – jest już inne. Zupełnie. Jest mocniejsze.
Paweł Głowacki