To wielki honor dla naszego miasta, że niektóre ulice Dublina ciągną się w "Ulissesie" krętymi zaułkami naszego starego Triestu.
Italo Svevo
Szedł zawsze tak samo. Czy do Caffè al Municipio przy Piazza Grande w Trieście, by nad mokrym szkłem rozstrzygać, co Leopold Bloom powinien w prologu przyszłej powieści kupić na śniadanie u rzeźnika Dlugacza; czy okutany brązowym prochowcem – na pogrzeb Paddy’ego Dignama, dnia 16 czerwca roku 1904, daleko od Triestu; czy do auli triesteńskiego Università Popolare, wygłosić po włosku esej "Weryzm i idealizm w literaturze angielskiej"; czy dokądkolwiek w sprawie każdej. Szedł, by nie spotkać świata tak, jak świat ma to w zwyczaju. Dublin? Triest? Zurich? Paryż? Inne miasto? Obojętne. I bez znaczenia czy chłopięctwo, czy młodzieńczość, czy epoka ostatnia, ten długi czas bezpowrotnie ciemniejących oczu. Daty i miejsca nie miały znaczenia. Wszędzie, od początku, do końca – James Joyce szedł, jakby coś niezmiennego uparcie niósł mimo rzeczywistości, której przyrodzona zmienność nie miała dlań żadnej wagi. Nigdy blisko, środkiem, zawsze z boku albo krok za plecami. Tylko tak. Nie potrafił iść inaczej. Kiedy czyta się "Pisma estetyczne”"- ten z okazji 80. rocznicy śmierci stwórcy "Ulissesa" przez łódzką Officynę na dniach wydany fiołkowy tom jego bardzo wczesnych (prócz ostatniego) szkiców eseistycznych – wciąż wraca wypracowanie triesteńskiego ucznia Joyce’a, pana Ettore Schmitza, zadanie z języka angielskiego "Opisz swojego profesora".
Kiedy go widzę chodzącego ulicami, zawsze myślę, że cieszy się swobodą – zupełną swobodą. Nikt na niego nie czeka i on nie chce dojść do żadnego celu ani spotkać kogoś. Nie! Idzie, aby zostać z samym sobą. Idzie, ponieważ nic go nie zatrzymuje. Tak, wędrował ani dla zdrowia własnego, ani dla zdrowia cudzego, ani dla przyjaźni, ani dla pogardy. Dla świata nieusuwalnie utylitarnego – szedł po nic. Gdyby napotkał przeszkodę, powiada Schmitz – ominąłby ją doskonale obojętnie. I nawet nie mógłby zapomnieć zakrętu miniętego przed sekundą, nie mógłby zapomnieć, gdyż nie zdołałby go ani zauważyć, ani zapamiętać. Jego krok jest naprawdę jego, niczyj inny. Jego życie mogłoby być jeszcze gorsze, a pan James Joyce i tak zachowałby ten sam wygląd człowieka, który patrzy na rzeczy jak na punkty załamujące światło dla jego uciechy i rozrywki. Nie potrafi ani nie chce walczyć. Wygląda na istotę poruszającą się po to tylko, by widzieć. A nie chcieć walczyć tak, chcieć tylko tak patrzeć – w ostatecznym rachunku po co? By móc pisać. By na grzbietach słów przenosić z czasu w czas to, co niezmienne, choćby wędrowanie Odysa, choćby ścieżki Dublina, choćby wiarę w nieprzezroczystość słów. By ułożyć na przykład tę finałową wizytę duchów w pełnym rzeczy załamujących światło opowiadaniu "Zmarli" z tomu "Dublińczycy", którego świat jeszcze nie znał, gdy Joyce uczył pana Schmitza w Trieście języka angielskiego.
Myślał o tym, że ta, która w tej chwili leży obok niego, przechowała w swym sercu przez tyle lat wyraz oczu swego kochanka, gdy powiedział jej, że nie chce żyć… W półmroku wydało mu się, że widzi postać młodego człowieka stojącego pod drzewem, w strugach deszczu. Obok stali inni. Dusza jego zbliżyła się do granicy tego miejsca, gdzie mieszkali zmarli. Wyczuwał ich drżący, złudny byt, nie mogąc go zrozumieć… Słyszał śnieg cicho spływający na wszechświat i dusza jego zamierała z wolna, jakby nadeszła ostatnia godzina dla wszystkich żyjących i zmarłych.
Gdy pewnego popołudnia Joyce czytał na głos państwu Schimtz "Zmarłych", być może przy którejś z tych wolno zamierających fraz delikatna pani Schmitz zapłakała, a później, w ciszy po ostatniej kropce, wyszła do ogrodu i zerwała dla Joyce’a czerwone róże. I być może też obok zamierania "Zmarłych" pan Schmitz, oficjalnie dyrektor fabryki antykorozyjnej farby do okrętowych kadłubów, pomyślał, że czas wyznać, kim jest w swojej istotnej intymności. A był autorem wydanych pod pseudonimem powieści, których nikt nie dostrzegł. Dobrze zrobił, tamtego popołudnia głośnej lektury "Zmarłych" dając je Joyce’owi do przejrzenia! Niewiele czasu minęło, jak po raz drugi, teraz już na najwyższych wysokościach i w świetle nieusuwalnym, zjawił się w realności dawno temu przeoczony pseudonim, i wrócił do żywych hipnotyczny prozaik, najdotkliwiej delikatny Italo Svevo. Później, próbując rozjaśnić tajemnicę swego nauczyciela, będzie Svevo pisał o nieruchomych, już u zarania skamieniałych przekonaniach młodzieńca, przekonaniach, którym dojrzały mężczyzna pozostanie wierny do końca. Przywoła to przez Giordana Bruna stworzone gorzkie równanie samotności: Nikt nie może kochać szczerze prawdy i dobra, jeśli nie czuje odrazy do tłumu, i artysta, chociaż może się tłumem posłużyć, pragnie się jak najszybciej od niego odsunąć. Dotknie sekretu przenikania. Przenikania się odległych miast w "Ulissesie". Przenikania się w tej księdze odległych opowieści. Przenikania się czasów, kiedy to ponury realny zmierzch w Caffè al Municipo przy Piazza Grande w Trieście przepoczwarzy się może w ponurą godzinę w przyszłej nieogarnionej baśni zwanej "Ulissesem", w tę ponurą godzinę pogrzebu Dignama na cmentarzu w Dublinie, kiedy Bloom dostrzeże naraz pośród grobów bezimiennego Mężczyznę w brązowym prochowcu, niemą postać, której nikt z żałobników nie zna, lecz której niepokojącą nieuchronność niewyraźnie czują wszyscy, lękając się ją nazwać. I tym samym nie wprost dotknie Svevo alchemii przenikania się realności z iluzją, kiedy to Joyce wędruje ulicami swojej baśni, tak jak szedł przez Triest w domowym wypracowaniu ucznia Schmitza, zwanego Svevo.
Spacer ścieżką "Pism estetycznych" jest przejściem przez 10 drobnych esejów - bywa, że okaleczonych, bez początku, środka lub końca - z których 9 pierwszych – między nimi wspomniany odczyt w triesteńskim Università Popolare, rzecz o intonacjach Williama Blake’a i Daniela Defoe - to ślady chłopięctwa w szkole jezuickiej i ślady młodości błąkającej się, albo raczej błędnego czasu, kiedy sporo było już napisane lub przeczute, lecz prawie nic jeszcze nie ujrzało światła. A na końcu – esej 10. Punkt dojścia. 12 taktów prozatorskich z czasów finałowych, z epoki pisania pożegnalnego "Finneganów Trenu", gdzie słowa przestały być ingrediencjami portretów rzeczy, w których załamuje się światło, a zaczęły same, bez pomocy ulicy, już jako rzeczy posiadające fakturę, kolor, ciężar, zapach i miękkość lub twardość - załamywać światło. "Zakazanemu śpiewakowi zakazany pisarz". Tak brzmi tytuł tego tekstu-przedmiotu dwunastościennego, mocnego jak spetryfikowany obłok, stworzonego na cześć wokalnej sztuki Johna Sullivana, irlandzkiego operowego tenora, którego Joyce wielbił niewytłumaczalnie mocno. Taki jest punkt dojścia. Słowny kamień. Taki jest koniec. A na samym początku – liryczny, nieważki puch wypracowania szkolnego "Nie ufaj pozorom". Pomiędzy zaś – nieuchronne przejście od puchu do kamyka, a właściwie do dwóch kamyków. Dziewięć kroków, co nie mogły się nie zdarzyć, a na ich końcu – "Finneganów Tren" i trochę wcześniej "Ulisses".
A któż to jest ten wysoki dryblas w macintoshu? – pyta Bloom sam siebie nad grobem Dignama. – Dałbym odrobinę, żeby wiedzieć, kto to jest. Zawsze zjawia się ktoś, o kim ci się nie śniło. I zaczyna rachować żałobników. Dwanaście. Jestem trzynasty. Nie. Ten facet w macintoshu jest trzynasty. Liczba oznaczająca śmierć. Bloom mgliście czuje nieuchronność. Wszyscy ją czują. Mężczyzna w brązowym prochowcu, ten nieustępliwy piechur, zjawi się jeszcze w dziesięciu najprzeróżniejszych punktach labiryntu "Ulissesa". Grubo później, omawiając strukturę przedostatniej nieogarnionej baśni Joyce’a, w każdym z tych jedenastu punktach Vladimir Nabokov stawia jedno pytanie: Kim jest brunatne widmo? I jedenaście razy powtarza podobne domniemania. Śmiercią? Opresją? Symbolem prześladowania, życia, miłości? Kim? Czym? Odpowiedź znajduje w scenie w bibliotece, kiedy Stefan Dedalus mówi o dyskretnej obecności Szekspira w dziełach Szekspira, o jego zjawianiu się w fatałaszkach statystów, błaznów choćby. O tym, że umieszcza siebie w dziele tak, jak malarze dawni umieszczali własne oblicze w ciemnym narożniku płótna.
I dokładnie to samo robi Joyce – powiada Nabokov. – Umieszcza swoją twarz w ciemnym narożniku płótna. Człowiek w brązowym macintoshu, który przechodzi przez ów sen, jakim jest książka, to nie kto inny, jak sam autor. Zatem? Na cmentarzu Bloom widzi swego stwórcę. Nie ma się czego lękać. Tutaj liczba trzynaście nie oznacza śmierci, oznacza życie. Do końca "Ulissesa", do finału tego gigantycznego snu, jest jeszcze wieleset gęsto zadrukowanych stronic, wiele godzin, wiele ulic. Nie ma się czego bać, trzeba spokojnie iść dalej. I Bloom idzie dalej.
Paweł Głowacki