Pierwszą myślą, na jaką po dobrnięciu do końca frazy opowiedzieć sobie wpadło moje oko, było znaleźć w zagraconej norze czarną piłeczkę. Tam, za ogromną szybą, upolować ją czym prędzej, przyklejając nos do tafli szkła. Spomiędzy zatopionych w nieruchomym powietrzu gratów, których liczba, wedle metafory Borgesa, jest liczbą piasku - niczym z akwarium wyłowić spojrzeniem tę miękką kulkę ciemności, całą w dziurach po kle białego pieska. Nie udało się. Porażka. Fiasko, lecz nie ostateczne - tyleż fiasko, co falstart. Błąd oka, a mówiąc dokładnie - wyobraźni, był błędem pensjonarskiej prostolinijności. Po prostu, aby wewnątrz wystawy Roberta Kuśmirowskiego "Wpół do jutra" móc zacząć sobie snuć starą opowieść - a do tego nakłania artysta - wyobraźnia naiwnie sądziła, że wystarczy, gdy oko złowi na wystawie przedmiot rodem ze starej opowieści. A tu - nieobecność czarnej piłeczki. Lecz starczyło spojrzeć drugi raz, starczyło na innym punkcie gruzowiska rzeczy wzrok skupić. Tam – skoroszyt wiekowy, kruszejący. Księga w rozsypce, jak wszystko w tej norze. Księga, dziennik, pamiętnik, katalog, opasły spis. Obojętne. Owszem, nie było piłeczki w norze za szkłem, lecz oto jest! Jest czarna piłeczka, bo w kruszejącej księdze niechybnie trwają słowa czarna piłeczka. I istnieje dokładnie w taki sam sposób, w jaki istnieje na kartach starej opowieści – w teatralnej sztuce Samuela Becketta "Ostatnia taśma".
Liczba piasku jest liczbą całego krajobrazu, co go Kuśmirowski skomponował w wielkiej, jasnej sali nowej Cricoteki. Właśnie - skomponował. Zdumiewa przejrzystość tego pięknego rumowiska. Rzeczy, kawałki rzeczy, resztki przedmiotów, artefakty monstrualne i tycie niczym paznokcie niemowląt. Łupiny i drzazgi, ludzka czaszka z okruchów jak skorupki jajek, kruszejące książki, wnętrze nadpalonego pokoju, martwy zegar na szafie od lat niedotykanej, filiżanki obracające się w kurz i wazon z uschłym liściem paproci, przy którym wystarczy kichnąć, a obróci się w kupkę szarego pudru. Prawie skamieniała marynarka na zaśniedziałym wieszaku, dywan o wzorze znikającym jak w "Rzymie" Federica Felliniego starożytne freski w podziemiach wiecznego miasta po zetknięciu z powietrzem nowoczesności, zardzewiałe klucze do drzwi dawno temu przepadłych na amen, od wieków nieme pianino, rdzewiejąca cysterna niczym gnijące cielsko dinozaura, śmiertelnie zmordowany but koloru popiołu, strzępy sukienek i spodni, zwój stuletniego drutu kolczastego, na cokole - fotel strupieszały doszczętnie, a tuż pod nim wielka huba, grzyb mozolnego czasu, żyjący na trupach roślin… Nie sposób wyrecytować wszystkiego. A wszystko to - opuszczone, osamotnione, odstawione na bok, na margines. Poza. Poza opowieść. Wszystko wyrwane z ula świata, gdzieś daleko buczącego bez miary. Wszystko odstawione od słów, ale też skomponowane przez Kuśmirowskiego w kilka, kilkanaście klarownych stacji, przystanków strupieszałych a zwłaszcza takich, które korcą, by przyklejać do nich słowa. Łakną opowieści. Beckett mawiał, że artyści przyszłości będą musieli stworzyć formę, która pomieści bałagan świata. Forma, jaką gruzom rzeczywistości nadał Kuśmirowski, prosi o zdania. I w zagajeniu wystawy, w zaproszeniu do klarownie zrujnowanego krajobrazu, Kuśmirowski radzi nam - snucie bajek na osnowie wiórów niegdysiejszej pełni. Resztę historii – powiada w finale zaproszenia – mogą Państwo odtworzyć, stworzyć i opowiedzieć sobie sami. A czy w kinie, teatrze, galerii lub filharmonii kiedykolwiek inaczej było?
W rozległej jasnej sali zatem kilka, może kilkanaście fantastycznie klarownych stacji ruin, ostatnich przystanków dla rzeczy opuszczonych, znikających. Lecz wystarczy garść słów, choćby tych zgromadzonych w poprzednim akapicie – a rzeczy znów się zjawiają, mimo że nie ma mnie już w ogromnej jasnej sali. Jakby wracają na chwilę. Jedna ze stacji - to ta doszczętnie zagracona nora za ogromną szybą, akwarium wypełnione nieruchomym powietrzem. Po przeczytaniu przed ogromną szybą słów Kuśmirowskiego, proszącego o bajkę, krzyknąłem do widoku: Ślepa kuchnia Krappa! I nie tylko kuchnia. Tuż przy szybie przecież – trwa barłóg Krappa. Koc biedny, żałosna poduszka. Tu więc, pośród dawno temu zmarłych rzeczy sypia ten człowieczek, którego imię znaczy resztka, odpadek. Sypia, drzemie, czeka na koniec. A wieczorami wstaje i przez strzępy kotary, wiszącej w otworze drzwi po prawej stronie nory – na scenę wchodzi jak z kulis, aby zagrać "Ostatnia taśmę", rzecz o pamięci. O nieuchronnie przez człowieka przegrywanych partiach, jakie uporczywie rozgrywa z pamięcią własną. Uporczywie i z troską, gdyż nawet z góry przegrane seanse wspominania pozwalają jednak poczuć, kim się jest, pozwalają dostrzec cień własnej tożsamości, choćby mętny bardzo, choćby skłamany przez pamięć. Tadeusz Kantor nigdy nie ufał seansom pamięci. Zwał ją kuglarskim Zakładem Wynajmu Drogich Nieobecnych, gdzie cyniczni oszuści, podszywając się pod kochanych zmarłych, łudzą nas, pocieszają fikcją, uspokajają kłamstwami. W opowieści Becketta – Krapp też nie ufa pamięci. Już nie. Chyba nie. Nie ufa pamięci, lecz uporczywie wraca do grania z nią o siebie.
Od dawien dawna, w każdy kolejny dzień urodzin, nagrywa na magnetofonowej taśmie swoje o przeszłym swym życiu refleksje, aby móc ich wysłuchać kiedyś, w któreś kolejne urodziny, i pocieszyć się złudnie. Teraz, w opowieści Becketta, kończy lat 69 i zanim nagra siebie dla siebie w przyszłości, odsłuchuje taśmę ze swą spowiedzią nagraną lat temu 30. Tak, tuż po Kuśmirowskiego prośbie o opowieść, w graciarni za szybą zobaczyłem norę Krappa i kruszejącą księgę, którą w "Ostatniej taśmie" wnosi na scenę i odczytuje z niej tematy taśmy sprzed lat 30. "Mama w końcu na tamtym świecie. – Czarna piłeczka. – Niańka brunetka. – Nieco lepiej z wypróżnieniem. – Pamiętna równonoc. – Pożegnanie z miłością." Pomiędzy innymi powracającymi - wraca czarna piłeczka, gdyż wracają jej imiona. A chwilę później, otulając magnetofon ramionami, stareńki Krapp, stareńka Resztka, słucha siebie sprzed 30 lat i tamta mała kulka zdaje się odzyskiwać całą niegdysiejszą żwawość, którą 30 lat temu przejawiła w najpotworniejszej minucie, w zupełnie czarnej chwili śmierci matki w pokoju z brązowymi roletami.
W chwili, gdy opadała zasłona, jedna z tych brudnych, brązowych rolet, rzucałem akurat piłeczkę białemu pieskowi, tak się złożyło. Podniosłem naraz głowę i spostrzegłem, że była już opuszczona… Po wszystkim. Koniec. Nareszcie… Posiedziałem tam jeszcze chwilę trzymając piłeczkę w ręku, a pies skomlał i łapą prosił mnie o nią… Chwile… Jej chwile. Moje chwile… Chwile psa… Wreszcie dałem mu ją, a on ostrożnie… ostrożnie… wziął ją w zęby… Mała, stara, czarna, twarda piłeczka z lanej gumy. Będę czuł ją w ręku aż po dzień śmierci… Mogłem ją zachować, dałem ją psu… No, tak…
Czarna piłeczka znów jest. Po trzydziestu latach wraca, gdyż na 69 urodziny Krappa brzęczą mu, zamarłemu nad obracającymi się szpulami, przymiotnik barwny z rzeczownikiem godnym placu zabaw przedszkolaków. Jeszcze nie oddał jej pieskowi, jeszcze bawi się nią z nim, zatem matka wciąż żyje? Czyżby stare przeczucia okazywały się prawdą po raz kolejny? Bajki naprawdę bywają formą zmartwychwstania? Opowieść rzeczywiście być może śladem wieczności? Co nienazwane, zmierza do nieistnienia… Kto to powiedział? Kolebią się w pamięci słowa, jakie Beckett rzekł dziennikarzowi, zdumionemu delikatnością intonacji Becketta mówiącego o języku. Cóż pan chce? Słowa – to wszystko, co mamy.
A gdyby tak wydać wszystkie, ale rzeczywiście wszystkie zapisane przez Kantora papiery, kartki, świstki, notatniki i inne kalendarze? Ile tomów by z tego wyszło? Dziś wybór jego słów to trzy księgi formatu A4, średnio po więcej niż pół tysiąca stronic każdy. Czy Kantora słowa zebrane aż do ostatniego, najmniejszego, zajęłyby tomów siedem? Czy trzeba tłumaczyć określenie "siedem tomów" i wkraczać w dygresję "Marcel Proust", kiedy człowiek, błąkając się po Kuśmirowskiego fantastycznie klarownych ruinach, błąka się zarazem wokół światów Kantora i Becketta, obok alchemii pamięci i alchemii czasu? I nie trzeba dodawać, że gdy w obecności tak rozległych cieni zacznie się za namową Kuśmirowskiego snuć opowieść o mijanych w Cricotece pięknych ruinach, wtedy w istocie wkracza się na ścieżkę bez końca, gdyż bajka otwiera się na bajkę, która otwiera się na bajkę, która otwiera się na bajkę, która…
Trzeba snucie opowieści przerwać w odpowiednim momencie. To wszystko, co można zrobić. Po prostu, kiedy wiele jeszcze zostało do opowiedzenia - należy bajkę urwać w pół zdania, lecz nie na zawsze.
Paweł Głowacki