"Może i błazen, drogi młodzieńcze, tak, to może być twój błazen…" – odpowiedział Kazimierz Wiśniak i zakolebał się na wysokości trzech metrów. Chwilę trwało, nim odzyskał statyczność. "Wprawdzie to dziewczę – dodał - ale niech będzie błazenek, muzykalny błazenek z werblem, wiszącym na szyi jak u perkusisty strażackiej orkiestry, w dniu święta maszerującej przed czerwonym wozem bojowym z lśniącą nad dachem szoferki sikawką". Gospodarz, pan ze srebrnym kolczykiem w lewym uchu, odsunął wskazujący palec od obrazu, spojrzał w górę i uśmiechnął się po raz drugi. Ale Wiśniak zmarkotniał. Cóż po dobrym humorze gospodarza, skoro czas wracać. Wieczór już bliski, na dodatek Wigilia niebawem, a do przebycia kawał drogi – całe pół Europy.
Aby zdążyć, aby na miejscu stanąć 11 grudnia roku 2021, w dniu 90. urodzin Wiśniaka – z Krakowa wyruszyli… Kiedy? Strach liczyć tygodnie marszu mozolnego. Tak, marszu. Każdego z wielu dni podróży - szli od brzasku do zmierzchu. Wprawdzie samochód był do dyspozycji, także samolot, lecz przecież nie wypadało zjawić się w Anglii na początku XVII wieku, parkując mercedesa w ówczesnym Londynie bądź lądując na łące u brzegu Tamizy. Owszem, od biedy mogli wynająć powóz w pałacowym muzeum w Kozłówce, ale siedzącego na krześle trzy metry nad ziemią Wiśniaka nie dało się wcisnąć do środka, zaś zdjęcie go z krzesła i postawienie na ziemi – skruszyłoby metaforę całkowicie, zdławiło obraz źródła. Bo to było źródło, pierwszy akord, który pozostał na zawsze, zdarzenie nie do usunięcia z podszewki wszystkiego, co za sprawą Wiśniaka przytrafiało się światu później, aż do teraz.
Kiedy zaistniała metafora - ile lat mógł mieć Wiśniak? Pięć? Przedwojenna Łódź, pobocze nieskończenie długiej Piotrkowskiej, podwórko na dnie studni czterech kamienic. Trupy cyrkowo-teatralne, o których Wiśniak mówi dziś: "trupy drobne", często dzieliły się tam z dziećmi biedną swą magią. Pamięta pajaca z małpą, siłacza prawie tak kamiennego jak mroczny Zampano w niewiele późniejszej "La Stradzie" Federico Felliniego, wreszcie własne dziecięce przerażenie na widok kuglarza w wyblakłych fatałaszkach, bez wahania dziurawiącego zardzewiałą szpadą skrzynię z zamkniętą wewnątrz karlicą, która może była pierwszą wersją Gelsominy, tej kobietki filigranowej, co z bębenka dobywała pałeczkami rytm kuśtykający, kiedy na placu prowincjonalnej mieściny mroczny Zampano mięśniami samej tylko piersi własnej gruby łańcuch rozrywał w filmowej baśni o dojrzewaniu kamienia do płaczu. Bywali też na podwórku akrobaci. I któregoś dnia to właśnie oni uprowadzili małego Wiśniaka do wnętrza sztuki. Stworzyli źródło, sprezentowali małemu chłopcu dozgonnie wierną metaforę.
Oto mama wynosi krzesło, aby synek wygodnie przyglądał się cyrkowym cudom akrobatów. Synek jest rad. Nagle jeden z czarodziejów gibkości, kolejny gigant Zampano, wspomniane krzesło unosi wysoko, bardzo wysoko i tak błyskawicznie, iż mały Wiśniak nie ma szans na ucieczkę. Po czym jedną nogę krzesła stawia sobie Zampano na czole i podparłszy boki rękami – lekko jak pająk wędruje wokół podwórka, za nic mając krzyki przerażonej mamy i zbielałą twarz chłopczyka na kolebiącym się trzy metry nad podwórkiem siedzisku, pierwszy raz w życiu dotkniętego czarodziejstwem teatru, magią prostokątnego spłachetka zdarzeń niemożliwych, perwersyjną mieszaniną strachu przed iluzją realności i zauroczenia realnością iluzji, pragnienia ucieczki i w tej samej chwili spęczniałej chęci pozostania tutaj na zawsze. Wiele lat później, w roku 1995, Wiśniak narysuje wspomnienie tamtego ostatecznego uprowadzenia. Podpierający czołem nogę krzesła Zampano ma obcisły trykot, kędzierzawe włosy oraz iście sarmackie wąsy. Nie zdziwiłbym się, gdyby gibki siłacz krył pod nimi cienki uśmiech. A trzy metry nad ziemią chłopczyk szeroko otwiera buzię i oczy pod wysoko zadartymi brwiami. Jest przerażony. Tak. Przecież zaraz umrze ze strachu. Tak. Ale mocno trzyma się falującego siedziska. Tak mocno, że przyszłość jego maluje się jasno, jest nieodwołalna. Z tego krzesła chłopczyk nie zejdzie już nigdy.
Niedawna piesza podróż do Anglii nie mogła zatem wyglądać inaczej. Na dole – mocarny, wąsaty Zampano w obcisłym trykocie wędrownego kuglarza, bosy, zupełnie nietknięty przez czas, kroczący swobodnie, lekko. Wyżej, na jego czole, noga krzesła z łódzkiego podwórka roku 1936, może 1937. A najwyżej – Wiśniak królujący na siedzisku i tulący pod pachą "Teatr na podwórku", swój obraz olejny z roku 1956. Tak, najwyżej - Wiśniak, lecz już nie tamten do teatru uprowadzony chłopczyk, tylko starszy pan o siwej głowie, która w rytmie kroków bosego Zampano płynie sinusoidalną ścieżką przez powietrze, trzy metry nad ziemią. I tak wędrowali na południe Europy. Lecz wędrowali, pokonując nie tylko przestrzeń przed sobą, lecz także czas wstecz, ogromny czas, ponad cztery stulecia. Do Anglii z końca roku 1610 szli tak, aby jednocześnie nie opuścić naszej epoki, czyli na miejscu zjawić się z końcem roku 1610, lecz też dokładnie 11 grudnia roku 2021, w 90. urodziny chłopczyka na krześle. Udało się. Skoro w teatrze duch otrutego ojca Hamleta może rozmawiać z żywym Hamletem – niby dlaczego miałaby nie udać się jedna podróż w dwóch odległych od siebie czasach?
Lecz ominęli Londyn. Tu już nie było ich gospodarza, który jeszcze nic nie wiedział o tym, że będzie ich gościł. Zostawili Londyn, poszli w stronę Birmingham i w samo południe urodzin Wiśniaka stanęli na brzegu rzeki Avon, przy powalonym drzewie. Ponura zima, bezśnieżna. Po drugiej stronie majaczył Stratford. Dalej iść – nie było warto. Nie czekali długo. Wiśniak wiedział, że będzie, jak jest w "Łabędziej pieśni" Sándora Máraia, opowiadaniu o powolnym stygnięciu świata, zmysłów, pamięci, wszystkiego, nawet słów, które przecież nigdy nie były chłodne, zawsze zjawiały się w swej najwyższej temperaturze; wiedział, że będzie, jak jest w tej Máraia mrocznej bajce o tygodniach pisania bezlitosnych pożegnań: "Zimowej opowieści" i "Burzy". Dostrzegli go kwadrans po dwunastej. Niska, pochylona postać w przykrótkim kubraku – ubraniu aktora, które zdobił herb patrona teatru, księcia Southampton. Szedł brzegiem, bardzo wolno, z opuszczoną głową, mętnym krokiem, wspierając się na lasce z drzewa czereśniowego. Co kilka, kilkanaście kroków przystawał i długo patrzył na brunatną trawę, na ciemną wodę, znów na trawę. Po czym ruszał znów. Gdy w końcu podszedł do nich, wpierw podał rękę Zampano, a następnie spojrzał w górę i uśmiechnął się po raz pierwszy. Wtedy Wiśniak zaczął opowiadać, a on usiadł na pniu, opierając brodę na rękojeści laski.
Długo mówił, chwiejąc się czasem lekko na krześle trzy metry nad ziemią. Mówił o wszystkim. O dziesiątkach swych teatralnych scenografii, setkach obrazów, które namalował, tysiącach rysunków. O ubóstwionej Lanckoronie, miastku pod Krakowem, zimą roku 2021 zapewne niewiele większym od Stratfordu w roku 1610, a może tak samo małym. W końcu o istocie teatru, czyli o potędze detali zwanych słowami – słowami ledwie pięćdziesięcioletniego językowego czarodzieja z czereśniową laską w garści. Zatem i o Konradzie Swinarskim mówił Wiśniak, o reżyserze, którego praca nad komedią "Wszystko dobre co się dobrze kończy" w roku 1971 (Wiśniak tworzył do tego seansu scenografię) była głównie opętańczą troską o to, by żadnemu ze słów komedii nie zrobić krzywdy, nawet bezwiednie. Wreszcie o Henryku Tomaszewskim, któremu wiele opowieści pantomimicznych oblekł Wiśniak w ciało kostiumów, rekwizytów i scenografii, lecz zwłaszcza o "Hamlecie" mówił, tak, o "Hamlecie" niemym zupełnie, o "Hamlecie" z roku 1979, gdzie magia Tomaszewskiego zamieniła potęgę detalicznych słów na potęgę detalicznych gestów. I tuż po tym wspomnieniu wręczył Wiśniak taszczony pod pachą przez pół Europy prezent. Nie swoją ręką. Skądże, był za wysoko. Dał obraz Zampano, a Zampano – panu siedzącemu na pniu.
Niewielkie płótno, 46 x 57,5 cm. Wystudzone żółcie, szarości i zielenie. Miejski plac, pusty zupełnie. Plac albo malarskie wspomnienie tamtego podwórka na dnie studni pomiędzy czterema kamienicami. Żywego ducha, wędrowni kuglarze odeszli na inne place. Został tylko z boku podwórka cień kogoś, kto stoi za rogiem domu, niewidoczny. A może nie ma tam nikogo a cień to tylko ślad siły bezwładności odchodzącego świata? Stoi zatem tam ktoś albo nie stoi, całkiem jak na obrazie Giorgio de Chirico "Tajemnica i melancholia ulicy" ktoś inny za rogiem innego domu, rzucając cień na inny pusty plac miejski, przez który biegnie dziewczynka, popychając wielkie koło patykiem. Czy w roku 1956 Wiśniak mógł znać "Tajemnicę i melancholię ulicy"? W teatrze duchy mówią do ludzi, więc na obrazie Wiśniaka samotność figurki z werblem, stojącej na dnie pustki podwórka, jest echem samotności dziewczynki, u de Chirico toczącej wielkie koło przez pustkę miejskiego placu. I gdyby nie cień wielkiego koła - cienie figurki i dziewczynki można by zamienić miejscami. Ale w teatrze także żywi mówią do widm, więc po długiej ciszy Wiśniak recytuje kontemplującemu jego prezent panu z czereśniową laską słowa de Chirico, które mogłyby stać się mottem wszystkich nieśmiertelnych bajek, cztery wieki temu opowiedzianych światu przez pana z czereśniową laską.
Więcej zagadek jest w cieniu człowieka idącego w słońcu niż we wszystkich przeszłych, obecnych i przyszłych religiach.
Po wybrzmieniu tej frazy pan z czereśniową laską wstał, obrócił "Teatr na podwórku" tak, aby Wiśniak mógł zobaczyć własny malunek, wyciągnięty palec wskazujący lewej dłoni zbliżył do widniejącej na środku pustego podwórka figurki z wiszącym na szyi biało-czerwonym werblem i rzekł pierwsze tego dnia słowa. Pierwsze i zarazem jedyne. Była to nadzieja. Było to pytanie, które zabrzęczało jednocześnie w dwóch odległych od siebie czasach.
"Błazen? To mój błazen z mojej starej opowiastki o samotności powoli wystygającego Leara, króla niczego?"
Paweł Głowacki