Tak więc zmarli powracają. Czasem po dobrych siedemdziesięciu latach wychodzą z lodu i leżą na skraju moreny, kupka wypolerowanych kości i para podkutych butów.
W.G.Sebald "Wyjechali"
Mamut kompletny co do kosteczki, pół pterodaktyla, czaszka matki, albo cały Biskupin, po ogromnym czasie znów gotów do zamieszkania. Takie zdobycze! Trzeba tylko mieć trochę szczęścia, jak Heinrich Schliemann, który pamiętnego popołudnia roku 1870 wykonał na wzgórzu Hisarlik opodal rzeki Skamander arcymistrzowski ruch miotełką. Po chwili niedowierzania wziął głęboki oddech, wstał z kolan i oznajmił światu: Oto jest Troja!
W ostatecznym rachunku czasu wszystko staje się domeną archeologów, także heksametryczne sny Homera. Co tam Troja! Cokolwiek, byle co! Choćby skatalogowane przez Thomasa Browne'a ślady zamarłe w popiele – samotne rzeczy ocalałe w urnach z początku czasu, urnach do połowy wieku XVII doskonale zapomnianych na dnie wrzosowisk hrabstwa Norfolk. Ząb jak palec, odłamek kości, grosz, nóż Jozuego, pierścień, jaszczurki ze szlachetnych kamyków, rój złotych pszczół, sprzączki, spinki, grzebienie, szczypce, zapinki, szpile żelazne i rogowe, także mosiężna drumla. Drumla – powiada Sebald w "Pierścieniach Saturna" – której głos po raz ostatni rozległ się w czasie przeprawy przez czarną wodę. Ten rejs, ta melodia - kiedy to się zdarzyło? A chwilę później notuje Sebald słowa o niepojętym oporze, jaki czasowi stawiają ślady pozornie kruchuteńkie, chwilowe, niepewne jutra. Najosobliwszym przedmiotem jednak, pochodzącym z rzymskiej popielnicy ze zbiorów kardynała Farnese, jest absolutnie nienaruszony szklany kielich, tak przejrzysty, jak gdyby dopiero co go wydmuchano. Tak - jak gdyby wczoraj wieczorem czerwone wino pito zeń na iście teatralnych, bombastycznie operowych urodzinach gospodarza starożytnego pałacu.
W roku 1987 Tadeusz Kantor przebudowywał na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie grób matki. Zmieniał go w kamienny, z rzeźbą chłopca siedzącego w szkolnej ławce. Szykował tak miejsce dla siebie. Trzeba było przekopać starą, ziemną mogiłę. I zanotował wtedy zdania o geście grabarza, o wielkoduszności członka gildii archeologów dyskretnych. Napisał je, wsłuchując się w echo cmentarnej sceny z "Hamleta", w słowa Księcia, sunące nad kulistym śladem po Yoricku. Z nylonowego worka/ wyciągnął coś ciemnego/ ziemistoczarniawego./ Ziemia wbiła się w kości/ czaszki,/ i jeszcze jakiś zetlały łach/ sukni./ To była moja Matka./ Głowa. Ten wspaniały/ wytwór natury/ i humanizmu -/ zardzewiały,/ obłocona bryła… Dzień wcześniej, dzień później, w tamtych dniach, blisko notki o zardzewiałym śladzie na dnie nylonowego worka zapisał sobie też kategoryczne memento. Spektakl musi być/ samą rozpaczą/ i szaleństwem pamięci -/ pamięć jest szaleństwem/ jeśli dotyczy/ utraconego czasu/ i w tym czasie,/ który już nigdy nie/ wróci, utraconego/ szczęścia. A jakiegoż innego czasu może tyczyć pamięć? Gdy przyglądał się odkopanemu na wrzosowiskach Norfolk szklanemu kielichowi - niby na jakie urodziny gospodarza starożytnego pałacu mógł Thomas Browne udać się w wyobraźni, jeśli nie tylko na urodziny byłe? Kiedy w drzwi pukają zjawy, które się zna, pukają one nieuchronnie z przeszłości. Tak jak w "Nigdy tu już nie powrócę".
To miał być ostatni sens teatralny Kantora. Pożegnanie. Pożegnalna sama rozpacz, pożegnalne szaleństwo pamięci. Trwał ten sam rok 1987. Z początkiem lipca Kantor na dobre sprowadził się do pracowni na strychu kamienicy przy ul. Siennej 7. Tutaj układał, obmyślał, śnił pożegnanie, testament, w którym pierwszy raz miał na scenie być nie tylko sobą, ale i postacią dramatu, zjawą. Zjawą samego siebie pośród zjaw ze swego teatralnego niegdyś. Zjawą samego siebie, która przyjmuje oto na scenie liczne zjawy, co kiedyś zaludniały wiele jego seansów teatralnych, a teraz wracają do niego z wielu przeszłości, aby mu się ostatni raz przypomnieć i ostatni raz pogadać z nim na ostateczne do widzenia. Albo żeby on mógł po nich, niby po własnych śladach – wrócić do siebie niegdysiejszego. Był rok 1987, do końca zostało Kantorowi niewiele ponad dwa lata. Wiedział już, że w ostatecznym rachunku wszystko staje się domeną archeologów. Albo przemienia się w Nic, jeśli archeologowie nie mają szczęścia znaleźć lub ochoty szukać. Archeologowie lub pamięć, co w sumie - czyż nie na jedno wychodzi? I czy nie dlatego kilka lat wcześniej, w 1982 może, drugi raz w życiu skonstruował swoją Goplanę, nimfę-rzeźbę, nimfę-obiekt, nimfę-geometrię, Goplanę ze swojej "Balladyny" wg Juliusza Słowackiego, pokazanej przezeń w Podziemnym Teatrze Niezależnym majowym wieczorem roku 1943? Po 40 latach stworzył sobie Kantor ślad własnej przeszłości, a raczej ślad jednej chwili własnej przeszłości, z której nie ocalał żaden ślad. Drugi raz stworzył przedmiot, by móc wracać do całej reszty, co kiedyś działa się w spektaklu wokół przedmiotu stworzonego po raz pierwszy. By mógł wracać on, a później inni, jeśli tylko poczują chęć. Dziś to późne echo pierwszej nimfy, tę majestatyczną powtórkę wojennego oryginału, Małgorzata Paluch-Cybulska i Bogdan Renczyński ustawili w pracowni przy Siennej 7. Jako główna stalowa figura wystawy "Goplana i elfy" - na tle czarnego kiru czeka nieruchomo w roli śladu dla pamięci, pretekstu do wspominania. Ale chyba bardziej w charakterze śladu nadającego się do gier wyobraźni, do fikcji, do opowieści, bo iluż jeszcze jest na świecie tych, którzy mogą pamiętać "Balladynę" z roku 1943?
Raz jeszcze stworzył Kantor daleką Goplanę, żeby móc wracać do siebie z epoki pierwszej Goplany. Układał też wtedy pożegnalny seans "Nigdy tu już nie powrócę", ale zarazem śnił o teatralnym powrocie do pierwszej "Balladyny". Chciał ją po latach ponad 40 – raz jeszcze odegrać i wrócić tak do źródeł, do początku. Pragnął domknąć krąg. Planował, aby wszyscy aktorzy wojenni – wrócili w tamtych swoich rolach. Aktorzy wciąż żywi – osobiście, umarli zaś – jako zjawy odgrywane przez aktorów Teatru Cricot 2 w końcówce lat 80. ubiegłego stulecia. Rzecz jasna – stalowa replika Goplany byłaby sednem powtórzonej baśni, wokół którego, niczym na włochatej nici małe prostopadłościany soli, krystalizowałaby się niedokładnie przeszłość daleka. Ale tego powtórzenia Kantor nie zdołał już udźwignąć. Z zamysłu stworzenia scenicznego echa pierwszej "Balladyny" ocalał jedynie niewyraźny sen, rojenie o zmartwychwstaniu starego seansu, zapisane na kartkach "Notatnika Nocnego". To niewiele, lecz jednak coś. Jednak ślad. Nade wszystko - ślad wpisujący się w wielki Kantora proceder końca życia, naczelny proceder dni i nocy na strychu kamienicy przy Siennej 7, proceder organizowania magazynu śladów dla wszystkich Schliemannów i każdego Browne’a wielu przyszłości, a także proceder konstruowania na nowo śladów, które przepadły w czasie.
Układanie, katalogowanie, analizowanie, syntetyzowanie, oddzielanie ziaren od plew, ustalanie kolejności, konstruowanie hierarchii ważności, stwarzanie tego, co zginęło. Ślady-notatki, ślady-eseje, ślady-manifesty, ślady-dzienniki, ślady-fotografie, ślady-recenzje, ślady-rysunki, ślady-obrazy, no i te może najważniejsze: ślady-obiekty. Ich lista nie jest długa. Jest potężna. Nieuchronna dla przeszłości, przytłaczająca przyszłość. 24 obiekty ze wszystkich teatralnych opowieści Kantora i niejedynie tych z Cricot 2. 24 przestrzenne metafory. 24 sedna. Wyobraź je sobie, w wielkim ślad od śladu oddaleniu rozstawione na dnie gigantycznej hali, pustej dokumentnie. Cała reszta polega na tym tylko, aby opowieścią wypełnić powietrze pomiędzy 24 śladami. Póki co – po jednym są one ukazywane w pracowni przy Siennej 7. Teraz jest tam – ślad przez Kantora umieszczony na liście jako ślad pierwszy, początek, ślad otwierający serię śladów.
Goplana z blachy na tle prostokąta czerni. Z boku patrząc – profil podobny do człowieczego, tyle że dziesięć razy większy. Z grubsza – dwa i pół metra wysokości. U szczytu – dziura sugerująca oko, niżej, w połowie kształtu – lekko otwarte usta. Co mówią? Zadanie dla archeologa: Dopisz ustom własne zdanie, nic więcej nie możesz zrobić. Lecz nie upieram się, że to jedynie słuszny kierunek czytania blaszanej konstrukcji. Gdy zawoła ktoś, że widzi wyraźnie nie profil ludzki tylko z profilu przód archaicznej łyżwy wielkoluda – chętnie wysłucham dalszego ciągu baśni. I nie ma też musu zgadzać się, iż stojące obok swej królowej tycie, lekkie elfy – Skierka i Chochlik - to wycięte z tej samej co Goplana blachy dwa motyle, ćmy może, czarodziejsko zastygłe w locie. Lub, jak kto woli - sterczące na cienkich drutach, niczym prawdziwe motyle i ćmy na szpilkach w gablocie entomologa, choćby Vladimira Nabokova, znamienitego łowcy również duchów, rezydentów podszewki realności.
W Kantora pracowni śladów na strychu przy Siennej 7 krystalicznie czysto brzmi opowiadanie Nabokova "Krąg" - rzecz o wieczności wspominania. Koniec tej bajki jest oto powrotem do jej początku, będącego ostatnią frazą końca, który znów okazuje się powrotem do… Nieskończona jest wędrówka po kole. W nieskończoność powtarza się pierwsza fatalna miłość Innokientija. I wiecznie powraca zrozumienie sekretu wspominania - że jest ono nieprzewidywalną narracją o przeszłości, a nie jej zwierciadlanym odbiciem. Mówi oto Nabokov. Może Kantor? Nabokov mówi do Kantora.
Wtem Innokientij uświadomił sobie coś cudownego: nic nigdy nie ginie, nic a nic; pamięć gromadzi skarby, uskładane sekrety rosną wśród mroku i kurzu, a pewnego dnia przejezdny gość w wypożyczalni książek prosi o tom, o który nikt nie zapytał od dwudziestu lat.
Paweł Glowacki