Gramatyka

Ostatnia aktualizacja: 13.08.2022 14:08
Ustał. Ocalał i ruszył dalej, na dach trupa. A później czasu i rzeczywistości starczyło mu na wiele, aż na 16 tomów gramatyki pamięci, jeśli dobrze liczę. I możliwe, że to jeszcze nie wszystko. Jeszcze nie cisza.  
Zrujnowana ulica w Warszawie w 1945 roku
Zrujnowana ulica w Warszawie w 1945 rokuFoto: Narodowe Archiwum Cyfrowe

     27 czerwca roku 1947 Miron Białoszewski stracił nagle równowagę, nieporadnie idąc po wiszącej 50 metrów nad zabitym miastem stalowej szynie. Bez kardynalnego szwanku przetrwał piekło warszawskiego powstania, a teraz, chwilę po finale piekła – co? Przegrać ma z dygocącą belką i ziemskim przyciąganiem? Taki banał na pożegnanie? Jakoś głupio by wyszło. A poza tym - młody był przecież, młodziutki, miał lat ledwie 25, mógł jeszcze pożyć trochę. Czyż nie? I rzeczywiście - pożył. Szeroko rozpostarł ramiona i nie runął. Ocalał, gdyż w sekundzie przypomniał sobie sztukę cyrkowych linoskoczków, widzianych w dzieciństwie? Całkiem jak oni nad areną trocin – czarodziejsko pion złapał, ustał i ruszył dalej, w górę, na sam wierzchołek. A po upływie niewielkiego czasu – bo ile przeszło? dwie godziny? trzy? cztery najwyżej? – wciąż łapiąc oddech napisał: „Zachwiałem się nad 12-piętrową przepaścią, stawiając jak automat stopy na belkach i rozkładając ręce w powietrzu".

Już 28 czerwca ludność stolicy mogła przeczytać to gorące, świeżuteńkie wyznanie, jak i cały zapierający dech w piersiach, na pierwszej stronie 174. numeru tabloidu „Wieczór” drukowany tyci reportaż ze wspinaczki bez zabezpieczeń na wierzchołek 16-piętrowych ażurowych ruin wieżowca Prudential przy ówczesnym Placu Napoleona. "Na niebezpiecznej grani najwyższego szczytu stolicy”. Tak bombastyczny tytuł zdobił relację, podpisaną: (mb). A obok nęciły frazy frenetyczne. „Wieczór" zdobywa drapacz chmur! Szczyt Warszawy zdobyty w karkołomnej wspinaczce! Na okrasę, a raczej na dowód najszczerszej prawdziwości zdań - cztery czarno-białe zdjęcia z wyprawy opublikowano. Nie zdjęcia. Nie. Już wtedy były to trupy zdjęć. Wyglądały niczym najstarsze eksponaty w albumie rodzinnych fotografii - a przecież pstryknięte były dzień wcześniej! Kształty na nich prawie zupełnie zżarte przez ogromny czas - widoczki umierające w mgle sepii, bezpowrotnie znikająca ruina, rozmyty świat. Cztery ślady niczym cztery kawałki pamięci o dalekiej przeszłości, doszczętnie zużyte przez wiele późniejszych seansów wspominania. Tuż po wojnie sztuka drukarska w takiej była nad Wisłą poniewierce, że wspierające prawdziwość reportażu Białoszewskiego prostokąciki wyglądały niczym zrobione na długo przed wynalezieniem fotografii. Gdy wzrok wytężyć mocno i uparcie - na pierwszym prostokąciku da się dostrzec iście odpustową figurkę chudego taternika. Rozpostarł ramiona i na jednej nodze stoi oto na belce, myśląc o linoskoczkach dzieciństwa. Wokół – inne stalowe szyny sterczą, wygięte niemiłosiernie. W górze – obłoki. W dole zaś, na dnie 12-piętrowej czeluści – dla nas niewidzialna Warszawa, już bez piekła, lecz wciąż obrócona w gruz. Bocian taternik patrzy na nią. Za dwie, może cztery godziny, zdyszany zanotuje: „Całe dzielnice pogrążone w rudej ruinie". Spokojne zdanie. Spokojny krajobraz z pięciu słów. Dotkliwy. Dotkliwie spokojny. I czy nie piękny jest ten kolor rydza, łączący śmierć miasta z porzekadłem, co spina zdrowie z grzybem? Lecz nie sądzę, by Białoszewskiemu bez reszty smakowała ta fraza i pozostałe zdania wspinaczkowego reportażu. Za blisko było od zdarzenia do narracji. Między spojrzeniem na rudy gruz a słowami zbyt mało czasu przeszło, aby pamięć mogła zacząć snuć swoją prawdę o spojrzeniu na rudy gruz. Jedyną prawdę, która w ostatecznym rachunki się liczy.

     Od tamtej Białoszewskiego wspinaczki na szczyt ażurowej ruiny wieżowca Prudential, 28 sierpnia roku 1944 trafionego pociskiem kalibru 600 mm i masie 2 ton, minęło lat 75. I oto na okładce tomu "Na każdym rogu ta sama truskawka", co jest wyborem reportaży autora „Pamiętnika z powstania warszawskiego", dla chleba pisanych w latach 1946-1950, znów widać tamtego taternika, na jednej nodze, z rozpostartymi rękami patrzącego z wysokości 50 metrów na rozległego rydza miasta. Zdobi księgę widok ten sam, który relację z wyprawy na szczyt 16-piętrowego trupa krasił w gazecie. Ten sam, ale też - nie ten sam. Teraz jest to zdjęcie jak gdyby podmalowane, przemalowane, retuszowane brązem jasnym i ciemnym, mrokiem, bielą mleczną, błękitami. Albo nawet jakby nie było tamtym zdjęciem, wskrzeszonym dziś farbkami, lecz zupełnie osobnym, nowym obrazkiem, namalowanym na kanwie zdjęcia - portretem zdjęcia, dziełem pamięci malarza, co kiedyś zobaczył rzeczoną fotografię, a teraz ją pędzlem przywołał. Po prostu - kolejnym wspomnieniem bardzo starej wspinaczki, kolejnym seansem pamięci, po latach dzierganym na kanwie kilku omszałych konturów, co w głowie ocalały: prawa noga prosta, lewa lekko zgięta w kolanie, ręce poziomo na boki, głowa opuszczona, obłoki, kilka pogiętych belek. To wszystko, co pewne. Cała reszta jest błąkającym się dopowiedzeniem.

     Przez Wydawnictwo Dowody na Istnienie skomponowana księga, to ponad 160 prędkich relacji Białoszewskiego, drukowanych w „Kurierze Codziennym", "Życiu Warszawy. Wieczór", "Wieczorze" i "Świecie Młodych". Ponad 160 dziennikarskich kartofli wprost z ogniska, świeżuteńkich, parzących palce, intrygująco pachnących aktualnością. Ponad 160 tak zwanych prawd najprawdziwszych wprost z życia wziętych gwałtownie, gdyż nie było czasu, aby pamięć zaczęła inscenizować swoje esy floresy, jak w „Wielopolu, Wielopolu” Tadeusza Kantora lub w "Pamiętniku z powstania warszawskiego". Czasu na reżyserię przeszłości nie było, bo słowo lepiło się do gestu momentalnie, odbierając nadzieję na choćby milimetrową szczelinę. Jak młodzian stał na belce – to bez mała w tej samej godzinie "stał na belce" w gazecie i było to stanie wykluczające wątpliwości.

Można teraz się bawić. Tysiące wspaniałych smaczków tych Białoszewskiego zabaw w identyczność języka i rzeczywistości można badać, zwłaszcza że zgromadzone w księdze reportażyki, uliczne obrazki, migawki, błyski – to jakby debiuty są, bo przecież nigdy, od czasu druku w tuż powojennej prasie codziennej, nie były wskrzeszane. Można badać intonacje, rytmy i humor. Można podziwiać sławetny Białoszewskiego talent do łowienia cudnej marności. Można dociekać, czy używane czasem przez (mb) słówka dziś przeszłyby przez korektę, lecz nie z powodu obsceniczności, a z lęku korekty i naczelnego przed „naszym czytelnikiem", który, boże uchowaj, na przykład słówka "pierzcha" nie pojmie, biedaczysko, urażony się poczuje i na zawsze gotów precz odrzucić organ nasz – i co wtedy poczniemy, biedni twórcy organu, no co?! Lepiej zmieńmy „pierzcha” na „ucieka"! No i zmieniają. I wreszcie można podziwiać lekkość, z jaką Białoszewski przemienia pozornie przeciętny detal realności w okruch chłodnej melancholii. Oto w reportażyku "Buty jak lustro za 30 zł", więc i w ciut wcześniejszej rzeczywistości, (mb) nagle przerywa rozmowę z panem Szczepaniakiem Władysławem, ulicznym czyścibutem, co ma na utrzymaniu żonę i dziecko, a obuwia zdatnego do glancowania w Warszawie mało. Przerywa, gdyż panu Szczepaniakowi trafia się klient, trudny klient, lecz przecież i tak jest ucieleśnieniem szczęścia smutnego czyścibuta. „Był bardzo pijany – powiada (mb) - i z podnóżka osuwała mu się stopa. Pan Szczepaniak pracował jednak niezmordowanie”. Czy nie jest to obrazek godny najdotkliwiej wzruszających scen Chaplina? Czy w „Gorączce złota” wieczny kloszard nie żuł swych ugotowanych butów z niezmordowaną nadzieją, że choć trochę zostanie mu na jutro?

     Był więc po wojnie czas na tę w setki sztuk idącą kalkomanię słowną, lecz nie było czasu na pamięć. Pisał Białoszewski o codzienności, a właściwie pisał codzienność zmartwychwstającą w rudych gruzach i zarazem nie mógł pisać codzienności niedawno obracanej w rudy gruz. Nie mógł, gdyż język tabloidalnej kalkomanii był dla śmierci miasta ciałem obcym i zupełnie bezsilnym, nieprzyzwoicie żywym, migotliwym i porządnym niby dobrze wychowana złota rybka, a innego języka nie miał. Jeszcze nie. Było za wcześnie. Brak oddalenia. Nawet 12 piętro to dystans zbyt mały, zapewne dobry na doraźny reportaż, lecz nie na dociekanie istoty czasu przeszłego, więc i samego siebie.

     Pisał błyskotki, pisał setki jednodniowych błyskotek, a pod spodem – nie pisał ciemności, bo jeszcze nie znalazł gramatyki ciemności. On tylko wtedy i dalej w czas (wiele, wiele lat później, w roku 1970, wyzna to na stronach "Pamiętnika z powstania warszawskiego") tylko gadał o ciemności. Tylko gadał o powstaniu. Różnym ludziom gadał, po ileś razy, wciąż od nowa, uparcie, przez ponad dwadzieścia lat, gadał, gadał, gadał, i błąkał się między obrazami we własnej głowie, i na głos przesypywał gruz języka mówionego, swym cienkim jak słomka tembrem brnął przez zgruchotane jak w Prudentialu schody zdań języka mówionego, przez podziurawione korytarze akapitów, przez słowa samotne i sterczące niczym stalowa belka, na której chwiał się 27 czerwca 1947 roku. Gadał. Gadał. Gadał. Gadał, czekając na język.

I wreszcie, któregoś popołudnia roku 1969 lub początku 1970, zrozumiał. Każde wspomnienie jest tyleż powrotem do źródła wspominania, co wspomnieniem poprzedniego wspomnienia. Jak uczył kolumbijski klasyk – nie ma skutecznych dróg powrotu, są tylko drogi inscenizowane przez pamięć, a źródło staje się nieosiągalne, złudnie uchwytne jedynie przez chwilę w estetyce, w iluzji, nigdy naprawdę. Stąd „Wielopole, Wielopole”, stąd „W poszukiwaniu straconego czasu”, stąd „Austerlitz”, stąd "Sto lat samotności" i kilka innych wspaniałych bezradności. Jego dzieło o powstaniu może więc być tylko i aż pamiętnikiem pamiętania o powstaniu, nie pamiętnikiem powstania samego. I tym właśnie się stało.

     Gdy brnął na szczyt Prudentialu, w powstaniu trafionego słoniową bombą, Białoszewski pewnie nie przeczuwał, że gramatyka jego książki o powstaniu będzie ażurową gramatyką pamięci tak podobną do ażurowej gramatyki trupa Prudentialu. Byłyby one wręcz identyczne, gdyby tylko ażurowy trup mógł zatańczyć, jak 50 metrów nad ziemią nagle zatańczyła pod Białoszewskim stalowa belka. Ustał. Ocalał i ruszył dalej, na dach trupa. A później czasu i rzeczywistości starczyło mu na wiele, aż na 16 tomów gramatyki pamięci, jeśli dobrze liczę. I możliwe, że to jeszcze nie wszystko. Jeszcze nie cisza.

Paweł Głowacki 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Spotkanie

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2022 21:00
Nie znalazła innych słów. Nic więcej nie było do pokazania. Opuściła szarą laskę. Pozostało im wrócić. Stuk, stuk, stuk… Stuk, stuk… Stuk…
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pismo przedmiotów

Ostatnia aktualizacja: 06.08.2022 18:30
Przed premierą "Mątwy", bądź po, kupuje Kantor "Obroty rzeczy" Białoszewskiego i czyta. O kosmosie przedmiotów, o opowieściach zaambalowanych w byle jakiej marności, w tym, co pod ręką. W szafie, w podłodze, w łyżce durszlakowej, w kołdrze, w swetrze, w dziurze po piecu. W czymkolwiek.
rozwiń zwiń