Nazywam się Sławomir Mrożek, ale na skutek okoliczności, które zaszły w moim życiu cztery lata temu, moje nowe nazwisko będzie znacznie krótsze: Baltazar. Dnia 15 maja 2002 roku przeżyłem udar mózgu, którego wynikiem była afazja.
Sławomir Mrożek "Baltazar. Autobiografia"
To nie Krzysztof Globisz, nie. To Adam, indywiduum czysto fikcyjne, wącha powietrze, przez które latami przeszło milion fantastycznych zdań. Kiedyś Adam żył głośnym mówieniem cudzych słów. Słuchały go one jak mało kogo, nie stawiały oporu, nawet śmiesznego, jak gdyby wiedziały, że on, właśnie on, nie zrobi im krzywdy przeciętnością, że nie staną się żałośnie szare, zwykłe, że nie skarleją na ścieżce wiodącej z jego mózgu przez gardło, podniebienie i zęby - na powietrze przed ustami, a potem dalej i dalej, do ostatniego rzędu widowni. Kiedyś, przez lata, dziesiątki lat – tak było wieczorami. A teraz, w 69. minucie filmu Artura W. Barona "Prawdziwe życie aniołów", ostrożnie, kolebiąc się niby syty niedźwiedź, wchodzi Adam z kulisy na scenę Starego Teatru, prawie niesłyszalnie pukając laską w deski. Nie powie nic.
Nikogo wokół, nikogo na widowni, nikogo nigdzie. Nigdzie ani słowa, a wątłego światła starcza tylko na trwanie jego zmęczonej twarzy w kadrze przez kilkanaście, kilkadziesiąt sekund. Przystaje, zamyka oczy i wciąga nosem pustkę. Długo, głęboko, cierpliwie. Poluje na przeszłość. Łowi eteryczne ślady słów, wsysa ich wonie, co zawisły nad sceną, gdy słowa ucichły. Istnieje "barwne czytanie". A "zapachowa lektura", "słyszenie zapachowe"? Jeśli synestezja pozwala wybrańcom, choćby Vladimirowi Nabokovowi, widzieć kolory zdań, to czemu Adam miałby nie czuć zapachów zdań, jak czuł je Jerzy Pilch, w "Sobowtórze zięcia Tołstoja" klasyfikując prozę starych arcymistrzów pióra wedle złowionej przezeń woni ich fraz, akapitów, stronic? Nabokov pachniał Pilchowi morską solą. A Calderon Adamowi - czym? "Choć jestem/ wiązką trzeszczących kości/ żywym ścierwem/ czyjś głos może mnie zbudzić/ ze śmierci/ ze snu", mówił lata temu na tej scenie Krzysztof Globisz jako Segismundo w wyreżyserowanym przez Jerzego Jarockiego seansie "Życie jest snem". Jaki zapach, dryfujący nad sceną niczym widma z miękkiego szkła, zostawiła owa stara hiszpańska nadzieja Calderona? Schnących łąk? A zapowiedź Pijaka: "Dutkne cie tem palcem! Nieprawdaż, panno Maniu?", Pijaka, którym także tutaj, na scenie Starego, Globisz był w "Ślubie" Witolda Gombrowicza i Jarockiego? Czy Adam usłyszał Pijaka, gdyż nos jego złowił ton zmielonego pieprzu zmieszanego z makiem, o ile rzeczywiście tak pachną frazy teatralnych baśni Gombrowicza?
Gdy po łowach Adam otwiera oczy, jego twarz jest spokojna. Jakby znalazł, to znaczy usłyszał stare zdanie, nie słysząc nic, a jedynie oddychając głęboko, ostrożnie. Jakby na piętnaście, dwadzieścia sekund wrócił do dawno minionych piętnastu, dwudziestu sekund głośnego życia frazy tej bądź innej. I nawet nie spróbował usłyszanego widma wyrecytować. Nie otworzył ust. Wie, że to już niemożliwe. Adam był wielkim aktorem, pięknie jak nikt mówił słowa wszystkie. Ale już nie. Nie "był", nie. On jest. Nadal jest aktorem wielkim, lecz cóż z tego, skoro prawie na amen pogmatwała się, zarosła kamiennymi paprociami ścieżka wiodąca z jego mózgu przez gardło, podniebienie i zęby – na powietrze przed ustami. Nie ma już przejścia. I nie ma innych ścieżek.
Kilka lat temu Adam doznał potężnego udaru mózgu, czego wynikiem jest afazja nie do zniszczenia. Na przywołaną w prologu opowiastki Barona ciekawość dziennikarki w kwestii słowa, którego nadużywa, ciekawość z tej epoki Adama, kiedy ścieżka była prosta, gładka i pusta - Adam odpowiada głosem Globisza z bliźniaczej epoki: "Nie ma takich słów. Ja żyję z tego, że nadużywam słów". Zgrabna myśl, ironiczna. Lecz sztuka nadużywania zamarła, gdyż słów już nie ma. Jest jeszcze, wciąż trwa najwyżej kilka z nich, a i tak każde, o ile cudem zdoła pokonać nieczynną ścieżkę - zupełnie pokiereszowane zjawia się w powietrzu przed ustami. Odeszły słowa. Została Adamowi twarz, parę prostych gestów, laska. I jeszcze zapachy nad sceną, żeby pamięci nie było smutno, zbyt samotnie, o ile jest jeszcze pamięć zdolna do powrotów. To wszystko. W filmie Barona, jasnej baśni o wychodzeniu z ciemności, o godzeniu się z własną ciszą, z własną prawą ręką, teraz trochę bezradną, z prawym kątem warg, który dziś nie jest tak swobodny jak kiedyś, w epoce słów - rolę Adama gra Globisz, który kilka lat temu doznał potężnego udaru mózgu, czego wynikiem jest afazja nie do zniszczenia. Gra?
Owszem - gra. Lecz co tutaj, w Barona bajce o światach tak bliźniaczych, że stają się jednym, znaczy słowo „grać”? Na kanwie identyczności aktora i postaci, realności i fikcji, losu prawdziwego i losu zmyślonego - o jakie zaskakujące znaczenia poszerza się bądź zmniejsza rozmiar słowa „grać”? A rzeczowniki: "film", "bajka", "rola", "aktor"? Ten sam dziwny niepokój nad nimi. Powiadają, że aktorstwo to sztuka bycia sobą na zadany temat. U Barona tematem zadanym Globiszowi jest los Globisza – i cóż w tym wypadku znaczy "bycie sobą"? A może tematem obarczony jest tyleż Globisz, co Adam, jak gdyby nadliczbowa, siódma postać sceniczna od Luigiego Pirandella, która w Baronie znalazła autora, co dał jej do zagrania tajemnicę niemałą: Globisz i milczenie? Jakiekolwiek padłyby odpowiedzi, będą się one kręcić wokół fundamentalnego wyboru.
Nie reportaż, nie dokument, ani nawet nie dokument fabularyzowany. Po prostu – nie czysta prawda, podana z pokorą i taktownie. Wybierając sposób dotknięcia losu Globisza, który nagle przemienił się w los mima, Baron wybrał – fikcję. Niczym sam Globisz w epoce słów, lecz ostatnio przecież znów, coraz częściej - na scenach lub w filmie Barona - jako Marcel Marceau własnej twarzy. Wierny jest Baron odwiecznemu przekonaniu bajarzy, że gesty zmyślającej wyobraźni bliższe są sedna i uporczywiej nie dają spokoju niż nudystyczne fakty podane z ręką na sercu. Realność nic nie znaczy bez cudzysłowu – uczy Nabokov w zmyślonej przez swą wyobraźnię powieści "Lolita". Nie mylił się Pilch. Ta fraza fikcji Nabokova naprawdę pachnie oceanem. Kto wie, być może w 69. minucie baśni Barona główny bohater – Globiszo-Adam albo Adamo-Globisz – łowiąc dryfujące nad sceną zapachy zdań wielu starych fikcji teatralnych, na dnie każdego ze zdań wyczuwa nieusuwalną nutę maski, semantycznej przebieranki, jedną i tę samą energię zapachów - niezmienną woń morskiej soli?
Globisz jako Adam przebrany za zmęczonego klauna, w zbyt małym kapelutku na czubku głowy, w przyciasnej kamizelce i z resztkami różu na policzkach, siedzi w wiekowym fotelu na scenie pustej zupełnie i ucisza zgiełk zachwytu niewidocznej widowni, gestem mima kładąc palec na ustach. Z tej sceny nie ma wyjścia prawdziwszego jak tylko do innej fikcji, do innego cudzysłowu – choćby do Globisza jako Kaspara w odległym sensie, w wyreżyserowanej przez Andreasa Wirtha na Scenie Kameralnej Starego Teatru baśni Petera Handkego – do Globisza jako młodego klauna-niemoty, pełnego zwierzęcej ufności, że dobrzy ludzie nauczą go mówić cudnie jak oni sami. I nie ma innego niż cudzysłów dna sceny, w której druh Adama, stary, mądry góral Kuba, nad kubkiem gorącego rosołu skłania Adama do gimnastycznych ćwiczeń twarzy, do treningu min, jak gdyby miał Adam za tydzień odegrać w Starym Teatrze "Fabrykanta masek", legendarny mimodram Marcela Marceau. W iluzji "Wywiad" Federico Fellini pozwolił wiekowej Anicie Ekberg oglądać siebie młodziutką, w wyświetlanej na prześcieradle scenie z zamierzchłego "Słodkiego życia" brodzącej z kotkiem na ramieniu w płytkich wodach fontanny Di Trevi. W "Prawdziwym życiu aniołów" Globiszo-Adam ogląda w telewizji fragment dawnego filmu Barona "Zakochany anioł", widzi, a nade wszystko słyszy Globisza-Giordana w słomkowym kapeluszu, pięknie, płynnie, wszystkimi słowami mówiącego o miłości niezniszczalnej… Wystarczy.
Może gra cudzysłowów istotnie jest najbliżej prawdy? Może więc wcale nie był to potężny udar mózgu? Może to weszła do wspólnej głowy Globisza i Adama – milcząca Rebeka, co je mokrą ziemię z podwórza i płaty wapna, zeskrobywane paznokciami ze ścian? Może przyszła do nich znikąd, taszcząc worek z kośćmi rodziców, których grzechotanie przypomina gdakanie kwoki, przyszła jak kiedyś w fikcji „Stu lat samotności” do domu rodziny Buendia i jak wtedy - pewnej nocy zaczęła ssać palec i oczy jej fosforyzowały niby oczy kota w mroku?
W oczach takich służąca Visitation dostrzegła nadchodzące nieszczęścia: plagę bezsenności i plagę zapomnienia. I stało się. Słowo po słowie język nieubłaganie opuszczał głowy mieszkańców Macondo. Aby się nie pogubić, przyklejali do rzeczy świata swego kartki z nazwami, a później do tych kartek pierwszych kartki wyjaśniające znaczenie słów na kartach pierwszych, a jeszcze później kartki trzecie do kartek drugich, aby nie przepadła jasność słów na kartkach drugich, i tak dalej, w nieskończoność, do dna ciszy coraz gęstszej… Wzruszające są trzy karteczki z sylabami, które dla Globiszo-Adama ktoś rozwiesił na sznurkach w pensjonacie "U Józka" na Gubałówce… Kiedy skazane na milczenie Macondo zniknęło już pod niezliczonymi stronami monstrualnej księgi – zjawił się starzec z walizą związaną rzemieniem, ciągnący wózek pełen czarnych szmat. Był to czarodziej Melquiades, odwieczny przyjaciel Buendiów, który umarł, lecz wrócił, bo nie mógł znieść samotności. Teraz starczyło, że spojrzał. Już wiedział. Ruszył do domu Josego Arcadia Buendia, wyjął z walizy flaszeczkę z mętną substancją i kazał gospodarzowi ją wypić. I wtedy Jose Arcadio Buendia - rozpoznał go. Zaczął się zmierzch bezsenności.
Oczy Rebeki odzyskały zwykłe światło, słowa wróciły, można było zrywać kartki ze świata. Plagi przeszły jak iluzją mętnej substancji odjął. Czemuż by los afazji miał nie powtórzyć losu zmyślonego zapomnienia? Czemuż by Melquiades miał nie wrócić kolejny raz?
Paweł Głowacki