Wśród wielu sposobów zwalczania nicości jednym z lepszych jest fotografowanie, którego powinno się uczyć od najmłodszych lat, wymaga bowiem skupienia, wyrabia poczucie estetyki, oko i pewność ręki.
Julio Cortázar "Babie lato"
W muzealnych salach Zielonej Bramy przy Długim Targu 24 w Gdańsku – zupełnie pusto o słonecznym poranku. Tylko wielomówne powietrze martwego zamku nocą. I jeszcze płaskie figurki ludzkie na ścianach, nieruchome wewnątrz 133 fotograficznych obrazów. Żywego ducha, dlatego to Roberto Michel - pół Francuz, pół Chilijczyk, tłumacz, w chwilach wolnych fotograf amator, którego głównym zajęciem jest bycie naczelnym widmem w „Babim lecie” Julio Cortázara - stoi przed czarno-białym portretem sędziwej Paryżanki, jesiennym popołudniem zamarłej przy stoliku w kawiarni, być może na ulicy Gentilly, opodal kamienicy pod numerem 10, gdzie mieszkał Cortázar i gdzie 64 lata temu, pisząc opowiadanie „Babie lato”, w 9. akapicie kazał Roberto Michelowi wyznać, że w słoneczny niedzielny poranek, 7 listopada roku 1959, przerwał tłumaczenie uczonego traktatu i wyszedł ze swojego mieszkania pod numerem 11 przy ulicy Monsieur-le-Prince, aby zrobić obudzonemu Paryżowi kilka zdjęć.
Nie będziemy streszczać „Babiego lata”, tej narracyjnej finezji, gdzie niemal w każdej frazie realność i iluzja zamieniają się miejscami. Niech starczy, że na cyplu wyspy Saint-Louis Roberto Michel znalazł prosty widok. Obrazek. Portret spotkania. Na małym placu między drzewami - piękna, dojrzała kobieta i chłopiec. W głębi – mężczyzna skryty w samochodzie. I to, co najistotniejsze. Nienazwany niepokój wewnątrz obrazka. Pomiędzy oczami chłopca i kobiety, na liniach łączących ich drobne gesty, oddechy, niesłyszalne słowa, jej chłód z jego spłoszeniem – jakiś dygot, jakaś ciemność, jakaś drzazga tajemnicy. Punctum, rzekłby Roland Barthes. To przy pierwszym, drugim, nawet trzecim spojrzeniu nieuchwytne miejsce w oglądanym obrazie, ta cienka drzazga, która nie daje oku spokoju, uwiera, kłuje, uparcie czekając na wyjaśnienie, dopowiedzenie, na opowieść patrzącego, na nazwanie, na imię. „Wdzięk całej sceny polegał nie na tym, co się działo, lecz na przewidywaniach jej dalszego ciągu”, powiada Michel. I jeszcze: „Gdy zacznę się pytać, nie powiem nic. Należy mówić. Może to, co powiem, stanie się czymś w rodzaju odpowiedzi dla kogoś z tych, co mnie przeczytają”. Mówi więc. Spotkaniu kobiety z chłopcem dokłada własne słowa, tak jak w trakcie innych fotograficznych spacerów ma w zwyczaju dokładać niemej, niepełnej rzeczywistości Paryża poetyckie frazy Apollinaire’a, niczym dawni kartografowie refren „Tu są lwy” białym plamom na mapach. Próbuje nadać imię bezimiennym niepokojom, uchwycić językiem „niedostrzegalny ułamek prawdziwej treści”. Na kanwie obrazka trwającego na cyplu wyspy Saint-Louis snuje Michel wiele szkiców dalszego ciągu obrazka. Tym jest prawie całe „Babie lato” – rozwijaniem kruchego prologu, ulepionego z zaledwie kilku kresek, garści plam i paru odcieni, rozwijaniem go w iluzję. Lecz każde rozwinięcie źle kończy się dla chłopca. Być może więc dla jego ocalenia Michel nagle pstryka zdjęcie? Trzask migawki aparatu Contax 1.1.2 skupia uwagę kobiety i te sekundy bez jej wzroku na twarzy chłopca - ratują chłopca. Ucieka. Znika. Ominie go ciemność pierwszego w życiu dotknięcia miejsc nieosiągalnych, mroczny cud jej wilgotnej skóry, niepojęta przepaść gwałtownego finału. Znika „jak nitka babiego lata w porannym powietrzu”, którą w ojczyźnie Michela zwie się diabelską śliną. Lecz to nie koniec.
Michel wraca, wywołuje zdjęcie, robi jego powiększenie 60x80 i wiesza na ścianie. Kilka lat później Michelangelo Antonioni stworzy z „Babiego lata” legendarny film i zatytułuje go właśnie tak: „Powiększenie”. Michel często przygląda się fotografii na ścianie, jak kiedyś spotkaniu na wyspie. Nieruchoma kobieta, nieruchomy chłopiec, nieruchoma twarz mężczyzny w aucie. Za którymś spojrzeniem, w zawrotnej sekundzie racjonalny świat poszedł na rozkurz. Zadrżały na zdjęciu liście drzewa, dłoń kobiety zaczęła się, palec po palcu, zamykać, chłopiec schylił głowę, mężczyzna o umączonej twarzy klauna i czarnych oczodołach wysiadł z samochodu. Pomyślał Michel, że oto spełniają się plany, które wtedy się nie spełniły. „Teraz mścili się na mnie”, rzekł cicho. „Porządek rzeczy został odwrócony, to oni byli żywi, poruszali się, zdecydowani i decydujący, kierowali się ku swojej przyszłości”. Dla chłopca miała to być przyszłość o wiele potworniejsza niż wszystkie przyszłości szkicowane przez Michela na wyspie o poranku. Lecz porządek rzeczy odwrócony został kolejny raz! Michel naraz zobaczył siebie, jak wstaje i powoli, ostrożnie – wchodzi w obraz, wsuwa się w wiszące na ścianie powiększenie, aby…
Przejścia między iluzją obrazu a realnością, fikcją a życiem, tamtym a tym światem, widmami a nami, z których każdy jest pewien swego Ja – na oścież otwarte. W.G.Sebald, łowca duchów, portretujący nieustanne wędrówki widm ścieżkami naszymi i nasze senne spacery alejami tamtego brzegu, w opowieści „All’estero” dotyka jednej z tych sekund, gdy przejście się otwiera. Oto narrator przegląda w werońskiej bibliotece Civica zszywki gazet z sierpnia i września dalekiego roku 1913. Trafia na słówko „Pigmei”, będące zapowiedzią rychłego zniszczenia. Długo, bardzo długo patrzy na te sześć liter niczym na miniaturowy obrazek i naraz zdaje mu się, że słyszy plemienne skandowanie masy ludzkiej: „Pig-me-i, pig-me-i, pig-me-i”. Już wie. Wszedł w obraz i ożywił go sobą. I wie, że było to nieuchronne, więc spokojnie diagnozuje sedno: „Krzyk przetaczał się wewnątrz mego słuchu i w rzeczywistości był zapewne tylko wzmożonym i zniekształconym przez wyobraźnię szumem mojej własnej krwi”.
Tak więc w niedzielę, 7 listopada roku 1959, Roberto Michel opuszcza rano swoje mieszkanie pod numerem 11 przy ulicy Monsieur-le-Prince w Paryżu - i niedzielnym porankiem, 24 kwietnia roku 2023, wychodzi na Długi Targ w Gdańsku. Skręca w prawo i idzie przez gęsty tłum pod numer 24, do Zielonej Bramy, aby obejrzeć wystawę fotografii Sibylle Bergemann, wiszących w salach dwóch pięter. Żywego ducha pomiędzy duchami, znieruchomiałymi wewnątrz 133 czarno-białych i barwnych prostokątów. Na dłużej, na bardzo długo zatrzymuje się przed portretem sędziwej Paryżanki, zamarłej przy stoliku w kawiarni być może na ulicy Gentilly. Okutana ciepłym, futrzanym płaszczem, w czapce kleconej z grubych wełnianych sznurów, z jedwabnym szalikiem wokół szyi. Patrzy w bok, poza krawędź fotograficznego powiększenia. Na drzwi kawiarni? Na uporczywie nieruchomą klamkę? Zmęczona, zmarszczona twarz, ulepiona z samego znużenia, ze znużonej nadziei. Usta cienkie, ot, sklejone kreski, z których nie wiedzieć, jak dawno temu wysupłało się ostatnie słowo. Samotność godna samotności kurczącej się Urszuli, która tuż przed śmiercią, powiada Gabriel Garcia Marquez, wyglądała jak sędziwy noworodek, i prawnuki, myśląc że to zapomniana lalka, ustawiały ją na domowym ołtarzyku, by sprawdzić, czy jest mniejsza, czy większa od gipsowej figury Jezuska. Przed spoczywającym na blacie stolika łokciu prawej ręki staruszki – dwa kieliszki. W drugim, mniejszym, zostało trochę likieru. To na później, jeszcze jest czas, klamka może jeszcze się poruszy, dziś lub jutro, albo w przyszłym tygodniu, i wtedy palce prawej dłoni, co na krawędzi blatu wystukują teraz strzęp jakiejś melancholijnej sonaty fortepianowej, uniosą niedopity kieliszek na powitanie. Czeka? Jak długo już? Ile lat? I na kogo? Może na tamtego chłopca z cypla wyspy Saint-Louis, dziś już od dawna nie chłopca? Może przyjdzie? Może pozna ją, przysiądzie się, spojrzy w oczy i zapyta, co słychać, droga pani? Może po latach stara opowieść dobrze się skończy w nowej opowieści?
To wie tylko Roberto Michel, stojący w gmachu Zielona Brama przed genialnym zdjęciem czekającej staruszki, przed powiększeniem, kto wie, czy nie w rozmiarach 60x80. Zamiast lirycznych wersów Apollinaire’a, recytuje szare, nie do obalenia, oczywiste słowa Sebalda: „Fotografie z całą mocą apelują, domagają się od tego, kto je ogląda, by opowiedział albo wyobraził sobie, co można powiedzieć, wychodząc od zdjęć”. Recytuje to sobie Michel bezgłośnie i wie, na co czeka pani, wie, gdyż dopowiada czekającej pani los, dosnuwa jej jutro, następny tydzień, i jeszcze kolejny. Dopowiada tak, jak dopowiadał każdej z pozostałych 132 fotografii autorstwa Sibylle Bergemann. Ich hipnotyczna klasa polega na tym właśnie, że każda jest prologiem długiej, nieuchronnej baśni, czekającej na snucie.
Wystarczy. Michelowi czas wracać do wnętrza „Babiego lata”. Jeszcze tylko rzut oka przez okno Zielonej Bramy. W dole, przy Wełtawie – tłumy. Wszyscy robią zdjęcia. Na tle statku pirackiego, w cieniu zabytkowego dźwigu, gdziekolwiek. Także przy kawiarnianym stoliku, z kieliszkiem likieru w ręce. Roberto Michel uśmiecha się.
Paweł Głowacki